Author Archives: Zatonski, MD

Redaktor Skeptical Inquirer dla sympatyków KSP

Prosto ze Sztokholmu, gdzie wlaśnie odbył sie 15 Eurropejski Kongres Sceptyków,  pozdrowienia od Kendricka Frazier’a – wieloletniego redaktora naczelnego magazynu SKEPTICAL INQUIRER, dla polskich sceptyków i sympatyków Klubu Sceptyków Polskich.

Kliknij aby powiększyć

Kliknij aby powiększyć

KSP Zaprasza na wykład Jerry'ego Coyne'a

Klub Sceptyków Polskich zaprasza na spotkanie z autorem książki “Ewolucja jest faktem”.

DLACZEGO NAUKA I RELIGIA SĄ NIE DO POGODZENIA
(Why science and religion are incompatible)

Profesor Jerry Coyne jest biologiem, ewolucjonistą, doktoryzował się na Uniwersytecie Harvarda, w przeszłości był wiceprezydentem i prezydentem Society for the Study of Evolution i redaktorem periodyków Evolution oraz The American Naturalist. Obecnie pracuje na Wydziale Ekologii i Ewolucji University of Chicago, uczy biologii ewolucyjnej, specjacji i analizy genetycznej. Zajmuje się także powiązaniami zagadnień społecznych i wiedzy naukowej oraz publicystyką naukową, jest znanym krytykiem koncepcji “inteligentnego projektu”. Jego artykuły ukazują się w takich pismach jak The New York Times, the Times Literary Supplement i The New Republic.

Wstęp wolny!

FACEBOOK (zaproś znajomych)

12 września 2013

Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej
Psyche. Books&Cafe
ul. Chodakowska 19/31, Warszawa
(zielona sala, poziom -1)

KSP na Europejskim Kongresie Sceptyków

W “największym małym mieście świata” – Sztokholmie odbył się kolejna uczta dla sceptycznych i krytycznych umysłów.

Plejadę mówców rozpoczyna niekwestionowana gwiazda TED-a – Hans Rosling. Kongres organizuje Szwedzkie Stowarzyszenie Sceptyków Föreningen Vetenskap Och Folkbildning pod patronatem European Council of Skeptical Organisations.

Tomasz Witkowski otrzymał zaproszenie dołączenia do tego szacownego grona i wygłoszenia w imieniu Klubu Sceptyków Polskich wykładu podczas Kongresu, co uważamy za niewątpliwy zaszczyt!

Klub Sceptyków Polskich, w imieniu organizatorów i własnym,  zaprasza wszystkich zainteresowanych do Sztokholmu w dniach 23-25 sierpnia 2013.

Continue reading

"Detox" = ściema

dr n. med. Maciej Zatoński

Detoks = ściema

Dziś omówimy jeden z najpowszechniejszych mitów w medycynie i popularne oszustwo pseudoterapeutyczne. Tak zwane “usuwanie toksyn”.

Moi pacjenci najczęściej stosują tzw. “woskowanie uszu”. Lekarze innych specjalności spotykają częściej metody takie jak “plastry odtruwające” czy “kąpiele stóp usuwające toksyny”, “oczyszczanie” jelita, “usuwanie” złogów, “oczyszczanie” energii czy “detoksykacja organizmu”. Zasada jest taka sama – kup coś, zjedz coś, wypij coś co produkujemy, a w zamian w magiczny sposób twój organizm się “odtruje”.

Do usuwania toksyn z organizmu służy, że tak powiem, dupa. Osoby bardziej natchnięte medycyną odpowiedzą, że raczej wątroba i nerki – to tam bowiem odbywają się procesy odpowiedzialne za usuwanie z organizmu tego, co w nim niepotrzebne. Efektywnie – wszystko co zbędne ląduje w toalecie i atmosferze. I nie potrzeba do tego plastrów, świeczek, kamieni ani specjalnych pokarmów.

Z medycznego punktu widzenia “detoksykacja” to proces nagłego odstawienia substancji wywołującej negatywne skutki dla organizmu. Na przykład – jeśli łoisz codziennie wódkę, to zaprzestanie jej stosowania sprawi, że ropoczniesz “detox”. Jeśli miałeś sporo punktów doświadczenia w spożywaniu alkoholu – proces ten może wymagać pomocy personelu medycznego, przemysłu farmaceutycznego i psychiatry. Podobnie – jeśli żona karmi Cię cyjankiem, nagłe odstawienie trucizny sprawi, że twój organizm zacznie detoks. Sam. Bez łaski. Jak przesadzisz, czasami lekarz zaleci dializę, odtrutkę i takie tam. Ale uwierz mi (narazie na słowo) – to czy wpijesz do kolacji z cyjankiem szklanke soku z buraka, zjesz na deser pęczek kiełków rzodkiewki, wypijesz napój oczyszczający, przylepisz sobie plaster “odtruwający” czy połkniesz suplement diety – nie ma absolutnie żadnego znaczenia (chyba, że po soku z buraka – tak jak ja – zwymiotujesz; wtedy część spożytych toksyn może szybko opuścić organizm tą drogą, którą się do niego dostała). Odruch wymiotny bowiem, kaszel czy biegunka – to kolejne sposoby w jakie twój organizm pozbywa się (gwałtownie) tego, co uważa za szkodliwe.

Do rzeczy

Zacznijmy od najbliższego mi (z racji wykonywanego zawodu) “odwoskowania uszu”.

Uszy często zatykają się woszczyną (naturalna substancja ochronna), którą w prosty sposób usunąć kroplami do ucha lub (jeśli nie przynosi to oczekiwanych skutków) w gabinecie lekarskim.

Na wielu stronach internetowych można jednak znaleźć  “cudowne świece”. Świece te potrafią więcej niż Barack Obama, a opisy brzmią z reguły tak:

Świecowanie uszu jest to naturalny zabieg wzorowany na praktykach medycznych Amerykańskich Indian HOPI. Dzięki swej dużej skuteczności zyskał uznanie niemal w każdym zakątku naszego globu. Zabieg świecowania jest chętnie stosowany przez wysokiej klasy bioenergoterapeutów, zielarzy oraz w gabinetach odnowy biologicznej. Dzięki swej prostocie, zabieg świecowania może wykonać także każdy z nas w warunkach domowych.

Jeśli ktoś nie wie, jakim cudem te świece mają działać może przeczytać, że:

Podczas spalania się świecy Hopi wytwarza się podciśnienie w kanale usznym. Powstaje ono wskutek tzw. efektu komina i prowadzi do dostrzegalnej regulacji ciśnienia zatok. Ponad 90% pacjentów opisuje odczucie obniżenia ciśnienia, lekkość w okolicach uszu i w głowie jako główny efekt zabiegu. Ciśnienie krążące (tzw. prąd ciśnienia) dostarcza stężoną parę wzbogaconą ziołowymi substancjami do wnętrza ucha. Ponadto działanie podciśnienia podczas świecowania powoduje wyciągnięcie i usunięcie osadu i zanieczyszczeń z wnętrza ucha.
Podczas procesu spalania obudowa ze srebrnej blaszki przenosi łagodny, uspokajający prąd ciepła i olejków ziołowych do wnętrza ucha. Lokalnie dostarczone ciepło stymuluje punkty energetyczne ucha i powoduje prawidłowy obieg energii. Cały proces jest przyjemny i skuteczny. Każdy powinien spróbować tego zabiegu.

Źródło: Internet (strony producentów świec)

Źródło: Internet (strony producentów świec)

Co jeszcze możemy wyczytać na opakowaniu?

Na przykład to, że ta “wyjątkowa metoda” pomaga nie tylko “oczyścić” uszy z woskowiny, ale także likwiduje tajemnicze “podrażnienie zatok”, odstresowuje, dodaje energii, reguluje ciśnienie przy bólach głowy (!), a nawet poprawia “krążenie w uchu” – czymkolwiek ono jest. Potrafi także “cyrkulować prądy energetyczne” a nawet “aktywować limfę”. Oczywiście do tego wszystkiego – usuwa toksyny.

Gdybym ja miał w sobie toksyny, to na pewno chciałbym je usunąć!

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że świeczka – w przeciwieństwie do lekarza pierwszego kontaktu – doskonale leczy znane (oraz jeszcze nieznane) współczesnej medycynie przypadłości.

Takie wspaniałe produkty można mieć już za 20-40 złotych. W porównaniu do wizyty lekarskiej – taniocha. Tym bardziej, że “zwykły” lekarz nie potrafi  aktywować limfy…

[box type=”info”] Świece były wielokrotnie badane przez światowej klasy ośrodki medyczne i najlepszych specjalistów i naukowców na świecie. Nie tylko oceniano ich wpływ na subiektywną poprawę samopoczucia, ale także weryfikowano fizyczne podstawy działania świec do uszu. Wykazano brak jakiegokolwiek efektu i jakiegokolwiek działania – i z tego powodu zostały zarzucone jako metoda terapii przez rozsądnych lekarzy (publikacje i badania na ten temat znajdują się w bibliografii na końcu tego artykułu).[/box]

Sprawdźmy więc, czy te świeczki są czegoś warte!

Co badamy?

Według producentów świec działają one na dwa sposoby. Pierwszy polega na “efekcie komina” – podciśnienie wywołane konwekcją ciepłego powietrza podczas spalania się świecy zmienia ciśnienie w przewodzie słuchowym zewnętrznym. To podciśnienie powoduje “masowanie” błony bębenkowej i kanału słuchowego. Drugi efekt to rzekome pobudzenie woszczyny w uszach do parowania, co powoduje wyparowanie razem z nią wielu toksyn z organizmu.

Niektórzy twierdzą, że toksyny nie wychodzą z ucha, ale wydobywają się z organizmu innymi drogami – na przykład poprzez tajemnicze kanały energetyczne. Tak czy inaczej – sam możesz zobaczyć jak po wypaleniu świecy zostaje w niej “dziwne brązowe coś”. To coś – to rzekomo woskowina z twojego ucha i zawarte w niej toksyny.

Jak zbadamy?

[box type=”warning”] UWAGA! Stosowanie świec może doprowadzić do ciężkich uszkodzeń ucha środkowego! Oparzenia gorącym woskiem spływającym na błonę bębenkową mogą spowodować trwałą głuchotę! Producenci świec zapominają o tym zwykle wspomnieć. Wykonując na sobie opisany poniżej eksperyment – robisz to na własną odpowiedzialność![/box]

  1. Przekonaj się sam, czy producent Cię nie oszukuje. Wystarczy, że zapalisz “świecę do uszu” na przykład nad odrobiną kurzu na półce. Obserwuj dokładnie czy “efekt komina” powoduje zasysanie czegokolwiek spod świecy. Poeksperymentuj. I co zaobserwowałeś?Nic?Zanim polecisz do prokuratury albo do gazety – sięgnij po prace sprzed wielu lat. Już w 1996 roku opublikowano w czasopiśmie Laryngoscope (patrz: bibliografia) dowód na to, że w przewodzie słuchowym nie dochodzi do zmian ciśnienia po zapaleniu świec. Wykorzystano do tego celu zmodyfikowane urządzenia powszechnie stosowane w diagnostyce słuchu.
  2. Źródło: Internet (strony producentów świec)

    Źródło: Internet (strony producentów świec)

    No dobrze – wiemy już, że “efekt komina” to oszustwo. Nie powstaje żadne podciśnienie i nie występuje żadne “zasysanie”. A co z kanałem energetycznym? I co z tym “brudem” który ucieka z mojego ucha?

    Przeprowadzimy badanie porównawcze (kontrolne). Co to oznacza? Oznacza ono, że stworzymy dwa stanowiska badawcze, które różnią się tylko jedną rzeczą – tą, którą chcemy zbadać – czyli uchem 🙂

    W tym celu poświęcimy dwie świeczki. Robisz to oczywiście na własna odpowiedzialność! Sprawdźmy więc, czy to “brązowe dziadostwo” które zostaje po wypaleniu świecy pochodzi naprawdę z twojego ucha. Pierwszą świeczkę włóż do ucha, zapal i poczekaj aż się wypali (pamiętaj, że ryzykujesz uszkodzeniem błony bębenkowej!). Widać “brud i toksyny”.

  3. Teraz postaw drugą świeczkę w dowolnym miejscu – na przykład na stole. Jak chcesz być dokładny, możesz zbudować małą rurkę (która imitować będzie przewód słuchowy) i szczelnie przymocować do niej drugą świeczkę. Ta druga świeczka – to twoja “grupa kontrolna”. Jeśli chcesz zbadać czy “brud i toksyny” pochodzą z ucha, to druga świeczka (ta, która stała na stole) powinna być czysta po wypaleniu. I jak?Niestety okazuje się, że “brud i toksyny z ucha” zostają nawet jeśli świeczka stała daleko od czyjegokolwiek ucha. Czyli czymkolwiek jest brązowa substancja – nie jest to usunięta z ucha woszczyna!
  4. WERSJA DLA TWARDZIELI: Jeśli nie wierzysz i masz sporo odwagi – po prostu spróbuj jak smakuje twoja woskowina i porównaj to do smaku brązowej zawartości świec.
  5. Wiesz już, że to, co zostaje po wypaleniu świecy – nie jest woskowiną z Twojego ucha. Nie oznacza to jednak, że zabieg świecowania nie usuwa woszczyny! Musiałbyś sfotografować zawartość swojego ucha (np. endoskopem z dołączoną kamerą) przed i po zapaleniu świeczki. Wiedziałbyś wtedy jednak tylko tyle, że świecowanie nie usuwa woszczyny z Twojego ucha! Przecież może usuwać je innym osobom, a ty po prostu masz pecha!Doświadczenie, które przeprowadziłeś daje jedynie podstawy do tego, by sądzić, że “świecowanie” to oszustwo. Ale aby się przekonać, że to rzeczywiście nie działa – należy przeprowadzić badanie na ludziach: pozbierać ochotników z uszami zabrudzonymi woszczyną i sprawdzić na odpowiednio liczebnej grupie, ilu osobom świecowanie w czymkolwiek pomaga.Takie badania kosztują dużo czasu i pieniędzy. I były wielokrotnie powtarzane.Zapalenie świecy w uchu w żaden sposób nie powoduje zmniejszenia ilości woszczyny w twoich przewodach słuchowych.

Wnioski

  1. Woskowanie uszu to oszustwo.
  2. “Efekt komina” nie występuje w przewodzie słuchowym.
  3. Substancja pozostała po “świecowaniu” nie jest woszczyną i nie pochodzi z twojego ucha.
  4. Świecowanie uszu może doprowadzić do ciężkich uszkodzeń ucha związanych z poparzeniem błony bębenkowej przez gorący wosk.

Inne pseudo-odtruwacze

Druga popularną metodą wyłudzania pieniędzy są np. specjalne plastry “odtruwające”. Zwykle producenci tych cudów opisują ich działanie tak:

Plastry pochodzące z Japonii! Plastry te zawierają wyłącznie naturalne składniki. Są skutecznym, niedrogim i łatwym w zastosowaniu środkiem, który usuwa toksyny z organizmu.

Plaster, który wchłania toksyny z organizmu. Używa się go poprzez przylepienie go do podeszwy stóp. Plaster jest wypełniony octem drzewnym i innymi naturalnymi składnikami, które wchłaniają toksyny – ta metoda pozwala Ci zachować zdrowie.

Coś ci to przypomina? Chyba nie świeczkę do ucha?

Źródło: InternetWystarczy, że przylepisz taki plaster (podobny do torebki herbaty) do swojej stopy wieczorem, a jak obudzisz się rano przekonasz się, że plaster wypełniony jest brązowo-czarną substancją. Producent plastra twierdzi, że to toksyny. Tyle tylko, że to nieprawda.

Tym razem znacznie łatwiej się przekonać czy to za co płacisz faktycznie działa: jeden plaster na stopę, drugi do sterylnej (np. wygotowanej we wrzątku) szklanki. Na ten plaster w szklance wylej trochę wody – może być też sterylna (przegotowana albo kupiona w aptece woda do zastrzyków).

Chodzi o to, żeby w szklance i w wodzie nie było rzekomych “toksyn”. Wynik jest szybko – bo już za kilka minut mokry plaster ze szklanki będzie czarny.

Czemu to się robi takie czarne?

Przeczytaj skład takiego plastra i rzuć okiem do podręcznika do chemii. Plaster zawiera zawsze jakąś higroskopową substancję w proszku (czyli taką, która chłonie wilgoć). Jeśli taka substancja (np. opisany powyżej ocet drzewny) wchodzi w kontakt z wilgocią (woda w szklance lub ze skóry stóp) proszek zamienia się w galaretowatą masę i dodatkowo przyjemnie ogrzewa otoczenie.

Czasami dodaje się jeszcze do plastra… trochę cukru. Wtedy efekt jest lepszy, ponieważ plaster staje się kleisty – w końcu jak coś jest ciemne i kleiste, to musi być pełne toksyn…

Pomysłów na “odtruwanie” jest wiele. Inna popularna metoda polega na moczeniu nóg w wodzie z solą kuchenną podłączoną do specjalnego urządzenia. Woda ciemnieje podczas gdy trzymasz w niej stopy. Rzekomo odtruwasz w ten sposób swój organizm. Tyle, że woda ciemnieje nawet jak nie trzymasz w niej nóg – to po prostu zjawisko elektrolizy.

Jeśli uważałeś na lekcjach w szkole podstawowej to przypomnisz sobie o co w tym chodzi. A zapach chloru, którzy niektórzy czują w trakcie “sesji terapeutycznej” nie pochodzi (jak wciskają szarlatani) z zatrucia chlorem twojej krwi. Jeśli nie wiesz skąd ten chlor, to wpisz w Google: chlorek sodu.

Co jeszcze?

Oczywiście toksyny można “usuwać” poprzez zakupy niepotrzebnych produktów w rozmaity sposób, a opisane metody to wierzchołek góry lodowej.

Szarlatani wciskają ludziom lewatywy, usuwają “kamienie kałowe”, wciskają środki przeczyszczające lub pobudzające wymioty. Wszystko oczywiście jest zawsze “naturalne”, “cudowne” i “niedostępne w gabinecie lekarskim”. Dokładnie tak, jak wspomiany na początku cyjanek…

Dlaczego?

Dlaczego więc te wszystkie “detoksy” to jedne z najpopularniejszych alternatywnych pseudoterapii?

Po pierwsze – większość ludzi nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić informacje na opakowaniu. Ufamy producentowi. W końcu na zdrowy rozsądek – ciężko uwierzyć, że ktoś będzie nas bezkarnie oszukiwać. To jak rabunek w biały dzień! Wydaje się mało możliwe, aby ktoś mógł jawnie i bez konsekwencji oszukiwać klientów.

Po drugie – zakup takich plastrów lub świec jest zwykle tańszy niż wizyta u lekarza. Można też “leczenie” przeprowadzić w domu, a “efekt” jest niby widoczny gołym okiem.

Po trzecie – jeśli zapłacisz kilkadziesiąt złotych za zabieg “odtruwania” organizmu poprzez moczenie stóp w wodzie, to czy zmarnujesz wydane pieniądze na to, żeby nie trzymać nóg w wodzie w opłaconym czasie? Czy jeśli kupisz świeczki, będziesz wypalać je na stole? Albo czy będziesz moczyć plastry w szklance, żeby sprawdzić czy szkło też uwalnia toksyny? W końcu taki plaster to wydatek rzędu 15-25 złotych…

I po czwarte – kto z nas dobrowolnie przyzna, że dał się oszukać w tak prymitywny sposób? Już chyba lepiej iść w zaparte – zwykle słowami: “…ale akurat na mnie to działa!”.

I nawet jeśli już nigdy sami nie sięgniemy po plaster na stopy czy świeczki do ucha, zrobi to część tych, którym “poleciliśmy” tą metodę… w końcu zwykle mamy tyle samo odwagi cywilnej co zdrowego rozsądku.

Metody pokrewne

Wybrałem te metody aby przedstawić jedno z najpopularniejszych oszustw w “leczeniu” – detoksykację (“usuwanie trucizn”). Istnieją tysiące innych oszukańczych metod wykorzystujących ten sam mechanizm: tabletki, specjalne diety oczyszczające z toksyn, napoje, soki i koktajle witaminowe, głodówki, płukanki jelit (hydrokolonoterapia) i setki innych podobnych rzeczy. Gwiazdy z pierwszych stron gazet regularnie polecają “odtruwające diety” i “oczyszczające herbatki”. Sanatoria oferują odtruwające kąpiele, a sąsiedzi plastry z Japonii.

Oczyszczanie?

Wszystkie przedstawione powyżej metody opierają się na jednym założeniu – że istnieje proces odtruwania (detoksykacji) organizmu. Problem jest tylko w tym, że… taki proces nie istnieje.

Aby to zrozumieć nie wystarczy już wiedza ze szkoły podstawowej. Potrzebny jest raczej kurs biochemii. I to na dość zaawansowanym poziomie. To prawda, że różne związki wywierają często niekorzystny wpływ na nasz organizm. Ale w sieci procesów zachodzących w naszych organizmach nie ma miejsca na “układ detoksykacyjny”. W popularnym przekonaniu “odtruwalnią” naszych ciał jest wątroba i nerki – tyle, że to ogromne uproszczenie. Odtruwanie czy detoks – to de facto fikcyjny proces.

[box type=”info”] Jeśli gwiazda estrady po intensywnej pracy (czytaj: suto zakrapianej trasie koncertowej, tonach fast-foodu, być może narkotykach i pozbawiona przez wiele dni odpowiedniej ilości snu) udaje się na “detoks” polegający na piciu soków owocowych zamiast wódki, sałatki zamiast hamburgera i chodzi wcześniej spać – to na pewno będzie się czuła lepiej po takiej “kuracji”. Nie ma nic złego w prowadzeniu odpowiedniego stylu życia, a wynikające z tego poprawa samopoczucia nie ma żadnego związku ze świeczką, plastrem czy płukaniem jelita.[/box]

Co robić?

Po prostu żyć normalnie. Jeśli przesadzisz z alkoholem czy jedzeniem – odpuść sobie na parę dni. Twój organizm sam wróci do normy i poczujesz się lepiej. Nie jesteś w stanie niczym oczyścić swojego organizmu – on poradzi sobie sam, o ile dasz mu na to szansę.

Za zaoszczędzone pieniądze zabierz lepiej dzieci na wakacje.

A jak już musisz wypłukać sobie uszy – po prostu idź do lekarza…

Bibliografia

1. Ernst E. Ear candles: a triumph of ignorance over science. J Laryngol Otol. 2004;118:1–2.

2. Roazen L. Why ear candling is not a good idea. North Chapel Hill, NC: Quackwatch; 2005

3. Seely DR, Quigley SM, Langman AW. Ear candles—efficacy and safety. Laryngoscope. 1996;106(10):1226–9.

4. Rafferty J. et al. Ear candling. Should GPs recommend it? Can Fam Physician. 2007 December; 53(12): 2121–2122

5. Goldacre B. Bad Science. Harper Collins Publishers, London, 2008

Ekspertyza procedur promocji stanowiskowych w procesie rekrutacji TVP

Pan Mieszko Maj z Instytutu Analiz im. Karola Gaussa zwrócił się do Klubu Sceptyków Polskich o zamieszczenie na naszych stronach ekspertyzy, która ma odpowiedzieć na pytanie, czy metodologia testowania kompetencji i procedury rekrutacyjne w TVP są zgodne z logiką i profesjonalnymi standardami?

Treść apelu i link do analizy znajduje się poniżej. Dla niecierpliwych: odpowiedź na powyższe pytanie brzmi… NIE, zastosowane procedury i narzędzia w TVP nie są zgodne z logiką i profesjonalnymi standardami

Continue reading

Przebadani

NHS – National Health Service to brytyjski odpowiednik naszego NFZ. Ostatnio na czele tej organizacji, odpowiedzialnej bezpośrednio za zdrowie Brytyjczyków, znalazł się Pan Jeremy Hunt. Ten konserwatywny polityk jest wielce “zasłużony” dla spraw związanych ze zdrowiem – te zasługi to głównie wspieranie homeopatii (“leczenia” pastylkami z cukrem) oraz zablokowana przez sąd próba spłacania długów jednego szpitala pieniędzmi innego.

Poza wiarą w wielokrotnie zdyskredytowane pseudo-terapie, pan Hunt ostatnio wpadł na pomysł tzw. “Przeglądów zdrowia”. Pomysł ten przypomina trochę przeglądy okresowe pojazdów. Cel jest wielce szlachetny. Oto bowiem zdrowe osoby, w wieku między 40 a 74 lata zostaną zaproszone na bezpłatne badania! W trakcie tych badań lekarze zwrócą uwagę na styl życia, czynniki ryzyka, zmierzone zostanie ciśnienie oraz poziom cholesterolu. Na podstawie tych badań osobom o większym ryzyku zostaną zapisane leki na nadciśnienie oraz lekarz zaleci ruszenie dupy sprzed telewizora, aby stracić kilkadziesiąt kilogramów. Dzięki temu Brytyjczycy będą zdrowsi, a choroby takie jak cukrzyca, udar, choroby serca, choroby nerek czy demencja – nie będą nękać nikogo.

Czyż to nie jest genialny pomysł?

Nie, nie jest.

O ile od Pana Hunta ciężko oczekiwać naukowego podejścia do medycyny (on woli chorym wciskać cukier), o tyle osoba na wysokim stanowisku powinna wykazywać odrobinę zdrowego rozsądku. Więc poniższy tekst poświęcony będzie głównie myśleniu – tak aby osoba, która o medycynie nie ma pojęcia, mogła zorientować się czy pomysł “Przeglądów Zdrowia” jest słuszny.

Pomysł przeglądów zdrowotnych dla wielu osób może wydawać się dobrym pomysłem. Jesteśmy z każdej strony zachęcani do rutynowych badań lekarskich, wizyt u stomatologia, itp. Ponieważ wiele chorób może przebiegać w ukryciu przez wiele lat, wyłapywanie problemów odpowiednio wcześnie wydaje się być dobrym pomysłem. Na przykład nadciśnienie może rozwijać się przez wiele lat zanim odczujemy jego skutki. Jeśli skutkiem tym będzie na przykład udar (pęknięcie naczynia krwionośnego i wylanie się krwi do mózgu) – na leczenie może być już za późno. Ale gdyby udało się wykryć nadciśnienie wcześnie – wtedy można przy pomocy prostych i tanich leków utrzymać je w normie znacznie zmniejszając ryzyko udaru. Podobnie jest z cukrzycą lub nowotworami.

Medycyna w ciągu ostatnich lat zrobiła spory postęp. Odkryliśmy nowe leki, odkryliśmy szczepionki przeciwko nieuleczalnym chorobom, przeszczepiamy organy, produkujemy nowe tkanki z komórek macierzystych. Mamy narzędzia, które pozwalają nam zajrzeć wgłąb organizmu bez otwierania go. To wszystko nie było możliwe ani dostępne kilkadziesiąt lat temu.

Przez dziesiątki tysięcy lat o chorobach dowiadywaliśmy się dopiero wtedy, kiedy pacjent odczuwał ich skutki. Dzisiaj dzięki tomografii, rezonansom czy badaniom laboratoryjnym potrafimy odkryć odstępstwa od normy u osób, które nie mają objawów.

Pozornie więc idea “Przeglądów Zdrowia” wydaje się być niezła. Ja osobiście nigdy nie byłem na okresowych badaniach u lekarza – ale to raczej dlatego, że sam siebie widzę codziennie. Swoim pacjentom zalecam regularne kontrole, zwłaszcza w uzasadnionych przypadkach.

Sprawni czytelnicy być może już widzą, na czym polega problem…

Czym innym jest szukanie przyczyny u osoby z dolegliwościami, a czym innym jest badanie osób zdrowych. Problem ten (nazwany naddiagnostyką) jest bardzo złożony, ale postaram się go wyjaśnić na wybranych przez pana Hunta przykładach.

Kto jest chory?

Zadajmy sobie pytanie: Kto jest chory? Czy ten, kto ma objawy (odczuwa skutki choroby)? Czy może ten, u kogo odkryliśmy coś przy pomocy nowoczesnej technologii?

Ten fundamentalny problem nie istniał przez ostatnie dziesiątki tysięcy lat. Pojawił się dopiero wraz z nadejściem nowoczesnej medycyny – czyli raptem kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego to w ogóle jest problem? Dlatego, że wymyka się definicji choroby, którą znamy od tysięcy lat. Podam przykład. Wyobraźmy sobie, dwie identyczne osoby (klony). Oboje są całkowicie wolni od jakichkolwiek objawów. Są u szczytu formy. Panowie udali się na “Przegląd Zdrowia”. Ich wyniki badań przedstawiam poniżej:

tab1

W wyniku przeglądu, Czesiek został uznany za osobę z nadciśnieniem tętniczym. Ponieważ nie jest otyły, nie pali papierosów, a 2 razy w tygodniu gra z kolegami w tenisa – lekarz zalecił rozpoczęcie przyjmowania leków na nadciśnienie. Przegląd okazał się zbawieniem dla Cześka. Dzięki temu będzie dłużej cieszył się zdrowiem… Oczywiście jeśli tylko nie weźmie za bardzo do siebie swojej choroby, nie zmartwi się rozpoznaniem i nie zacznie z tego powodu palić papierosów; albo aby nie “podnosić ciśnienia” nie wpadnie na pomysł aby rzadziej grać w tenisa. Obniżenie ciśnienia może też powodować gorsze samopoczucie, omdlenia, upadki (i następujące w ich wyniku złamania lub urazy). Leki na nadciśnienie mogą powodować odwodnienie, problemy z nerkami, zaburzenia erekcji, zmęczenie, zaburzenia pracy serca, objawy przypominające astmę, kaszel, depresję, bezsenność, wysypkę, i takie tam. Mogą, ale nie muszą.

Problem polega na tym, że leki wcale nie muszą sprawiać, że Czesiek będzie dłużej żyć; albo, że nie dostanie nigdy wylewu krwi do mózgu. I to wcale nie dlatego, że zapomni któregoś dnia zażyć swoich leków.

Ponieważ przed wykonaniem “Przeglądu Zdrowia” Czesiek był zdrowy, co się stało teraz? Czy teraz nagle stał się chory? A może chory był wcześniej? Może nadal nie jest chory? Ale przecież ma nadciśnienie, a lekarz zalecił przyjmowanie tabletek…

Nadciśnienie

Nie każda osoba, u której uda się coś stwierdzić jest chora. Jest bowiem spora różnica między osobą dotychczas zdrową z przypadkowo wykrytym podniesionym ciśnieniem, a pacjentem z objawami nadciśnienia.

Wybrałem nadciśnienie jako pierwszy przykład, ponieważ to właśnie ta choroba była pierwszym schorzeniem w historii medycyny gdzie wprowadzono leczenie osób, które nie mają objawów (Stein R., 2007). Wcześniej lekarze generalnie zaczynali leczenie u osób, które objawy miały.

To przełom w medycynie. Nagle bowiem osoby całkowicie zdrowe, bez żadnych problemów, zostały sklasyfikowane jako chore (wymagające leczenia).

Jak to się stało?

Wszystkiemu winne firmy ubezpieczeniowe. Jeszcze w pod koniec lat 50. XX wieku wielu lekarzy uważało, że wysokie ciśnienie jest konieczne u niektórych pacjentów, aby dostarczyć skutecznie krew do wielu organów. W tym samym czasie większość firm na amerykańskim rynku ubezpieczeń zdrowotnych zwróciła uwagę na fakt, że osoby z wyższym ciśnieniem umierają szybciej – więc zaczęły odmawiać polis zdrowotnych osobom z wysokim ciśnieniem (Moser M., JCH, 2006 (8): 15-26; Hamdy RC, SMJ, 2001 (94): 1045-47).

Naukowcy postanowili to zbadać. Jak? Bardzo łatwo. Bierzemy pod lupę grupę osób z wysokim ciśnieniem. Losowo dzielimy ich na dwie równe grupy. Połowę leczymy (podajemy leki obniżające ciśnienie). Połowę zostawiamy w spokoju. I patrzymy co się dzieje.

Wprawdzie tego typu badanie (tzw. randomizowane badanie kliniczne) zostało wymyślone w latach 40. XX wieku przez brytyjskich epidemiologów, to do dziś nie jest standardem w naukach medycznych. To dziwne, bo to jedna z najlepszych metod na sprawdzenie co w medycynie działa, a co nie.

Jeśli obie grupy nie różnią się niczym, poza badanym parametrem – w tym przypadku otrzymywaniem leków obniżających ciśnienie – to efekt końcowy powinien być skutkiem stosowania leku.

Takie badanie właśnie zostało przeprowadzone pod koniec lat 50 (JAMA, 1967 (202): 1028-34). Zebrano do kupy 140 osób z nadciśnieniem. Połowa dostała leki obniżające ciśnienie, a połowa (70) nie. Grupy obserwowano przez 18 miesięcy. Owszem – jak na dzisiejsze standardy – grupy były małe, a badanie trwało krótko, ale wyniki były ciekawe. W grupie leczonej 1 osoba dostała udaru, a 1 osoba miała powikłania związane z przyjmowaniem leków. W grupie nieleczonej 4 osoby zmarły, 4 miały udar, 6 zawał serca, 3 niewydolność nerek, 7 krwotok do gałki ocznej, 3 trafiły do szpitala z innym powikłaniem nadciśnienia. Komplikacji związanych z leczeniem nie było (bo nie było leczenia). Gdyby nie było leczenia, problemy powinny rozkładać się równo w obu grupach. To mniej więcej tak, jakby 29 razy rzucić monetą i wyrzucić tylko 2 reszki. To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. To pionierskie badanie wyraźnie pokazało, że nadciśnienie warto leczyć.

Po odpowiednim przeliczeniu powyżej podanych liczb, 5-letnie ryzyko wystąpienia powikłań w grupie nieleczonych wynosi około 80%. W grupie leczonej około 9%. Jeśli weźmiemy pod uwagę inne okresy czasu wyniki będą inne, ale ciągle jednoznaczne. Na przykład ryzyko incydentu w ciągu następnych 10 lat w opisanej powyżej grupie osób nieleczonych wyniesie 95%, a w grupie leczonej 15%. Tak czy inaczej – leczyć warto. Ja bym siebie leczył.

Zaznaczyć jednak należy, że 50 lat pod uwagę wzięto wyłącznie pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego (ta druga cyferka) większą od 115 – na przykład 170/118. Ile osób należy leczyć, aby jednej uratować życie? To tak zwany parametr NNT (od angielskiego “Number Needed to Treat”). Oznacza on ile osób musimy leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dla podanego przykładu NNT wynosi: 1 / (80%-8%). Czyli 1/0.72 = 1.3888. Musimy leczyć około 1.4 osoby, aby jednej uratować życie. Innymi słowy – prawie każdy (znaczna większość) skorzysta.

Tu się kończą dobre wiadomości. Jakoś bowiem należy ustalić granicę? Jakie ciśnienie jest niebezpieczne? Kiedy je obniżać? Jaka wartość jest normalna, a jaka nie? Zdrowy rozsądek wskazuje, że im mniejsze ciśnienie, tym mniejsze ryzyko udaru lub zawału. Im wyższe, tym gorzej.

O tym jak ustala się graniczne wartość w medycynie mało kto wie (o tym za chwilę). W latach 50. XX wieku (gdy przeprowadzano opisane badanie) lekarze uważali tylko wartość rozkurczową za istotny parametr. Do 1997 roku większość lekarzy nie leczyła każdego pacjenta z nadciśnieniem. Ale w 1997 roku zmieniono reguły gry. Za osoby chore (narażone) zaczęto uważać każdego, kto ma ciśnienie tętnicze wyższe niż 140/90. Pamiętam to dobrze, ponieważ był to rok, gdy zaczynałem studia medyczne. Na początku roku akademickiego jak miałeś ciśnienie 150/95 – byłeś jeszcze zdrowy. Jak zdawałem ostatni egzamin pierwszej sesji, wystarczyło 140/90 aby uznać Cię za osobę chorą. Ale to nie wszystko: osoby z ciśnieniem między 130/85 a 139/89 zakwalifikowano do grupy osób z tzw. “ciśnieniem wysokim, prawidłowym”. Ale już w 2007 roku zmieniono nazwę tego stanu na “przed-naciśnienie” (z ang. pre-hypertension). Dlaczego? Bo badanie wykazało, że jak zaczniemy podawać tej grupie leki na nadciśnienie, to mają one mniejszą szansę na… pojawienie się nadciśnienia (!). To nie jest niestety dowcip (NEJM, 2006 (354): 1685-97). To mniej więcej tak samo, gdyby zbadać jak wciskanie pedału hamulca zmniejsza szansę na przekroczenie prędkości. Genialne!

Co to oznacza? Przede wszystkim więcej pacjentów, więcej sprzedanych leków, więcej uratowanych przez zawałem i udarem chorych. Same zalety?

Otóż, im niżej ustawimy poprzeczkę, tym więcej osób trzeba niepotrzebnie leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dzieje się tak, ponieważ liczba niebezpiecznych incydentów będzie spadać wraz ze spadkiem wartości granicznej.

Fenomen rozpoznawania chorób u osób, które nigdy nie odczują skutków choroby nazywa się naddiagnostyką. Wraz z obniżaniem poprzeczki diagnostycznej więcej osób klasyfikujemy jako chorych. Więcej osób poddajemy leczeniu. Więcej osób odczuje negatywne skutki leczenia.

Cukrzyca

Jeśli przykład z nadciśnieniem Cię nie przekonuje, weźmy na warsztat cukrzycę. Choroba ta (zwana także “cichym mordercą”) może przebiegać w ukryciu (bez objawów) przez wiele lat. Pozostawiona bez leczenia prowadzi do zawału serca, ślepoty, uszkodzenia nerek, amputacji nóg, itp. Dość poważna sprawa. Sprawa jest tak poważna, że istnieje nawet cała specjalizacja lekarska poświęcona tej jednej chorobie – diabetologia.

Cukrzyca typu 2 może być całkowicie bezobjawowa, podobnie jak nadciśnienie. Część osób z podniesionym poziomem cukru dostanie wyżej wymienionych powikłań. Część nie dostanie ich nigdy. Możemy przyjąć, że im wyższy poziom cukru, tym szansa na powikłania większa. I na odwrót.

Gdy zaczynałem studiować medycynę poziom glukozy we krwi (na czczo) musiał być większy niż 140, aby lekarz zaczął wciskać ci leki. W czasie studiów komitet fachowców (Expert Committee on the Diagnosis and Classification of Diabetes Mellitus) zmienił tą wartość ze 140 na 126. W samych tylko Stanach Zjednoczonych udało się w ten sposób wyprodukować w ciągu jednego popołudnia ponad 1 500 000 nowych chorych z cukrzycą.

To niekoniecznie jest coś złego. Przecież w ten sposób zmniejszamy szansę na powikłania cukrzycowe w nowej grupie pacjentów. Ponieważ jednak nowa grupa, to osoby z poziomem glukozy we krwi miedzy 126 a 140, ryzyko na powikłania cukrzycy wśród tych nowych chorych jest już wyjściowo niższe.

Podobnie więc jak w przypadku nadciśnienia – przeciętna osoba z tej grupy ma mniejsze szanse na to aby kiedykolwiek zachorować, a tym samym ma mniejsze szanse, aby skorzystać na terapii.

Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia (NIH) przeprowadził nawet badanie, aby sprawdzić czy intensywne obniżanie poziomu cukru sprawia, że pacjenci rzadziej umierają na zawał albo udar. Zbadano ponad 10 000 osób z cukrzycą. Połowa otrzymała terapię, która obniżała średni poziom cukru (ale do wartości wyższych niż norma), druga połowa otrzymywała leki przywracające poziom cukru do normy. Badanie rozpoczęte w 2003 roku zostało przerwane 6 lutego 2008 roku, ponieważ okazało się, że intensywne obniżanie poziomu cukru we krwi podnosiło ryzyko zgonu o około 25%. Intensywne leczenie okazało się być gorsze… Czy w związku z tym warto produkować nowych cukrzyków, obniżając normy diagnostyczne?

“Niezależni eksperci”

Niezależność ekspertów ustalających normy może budzić wątpliwości. Na przykład – szef komisji odpowiedzialnej za obniżenie progu diagnostycznego dla cukrzycy był zatrudniony jednocześnie przez Aventis Pharmaceuticals, Bristol-Myers Squibb, Eli Lilly, GlaxoSmithKline, Novartis, Merck oraz Pfizera – czyli prawie wszystkie firmy produkujące insulinę (lek stosowany w leczeniu cukrzycy). Dla ciekawskich – ten pan to James R. Gavin.

Chciałbym wierzyć, że zależało im tylko na losach pacjentów, a nie na powiększeniu rynku zbytu.

Podobnie w przypadku nadciśnienia – panel ekspertów ustalających nowe normy diagnostyczne (których lekarze muszą się trzymać) składał się z 11 fachowców. Jedynie 9 (dziewięciu) w nich było finansowo powiązanych z producentami leków na nadciśnienie (Wilson, 2005).

Gdybyś nie wiedział – to podobnie w panelu osób odpowiedzialnych za ustalenie norm dla cholesterolu 8 z 9 członków komisji było opłacanych przez producentów leków na obniżenie cholesterolu (Ricks D, 2004).

Mam nadzieję, że każdy z tych ekspertów głęboko wierzył, że zaproponowane zmiany norm sprawią, że lekarze nie przegapią nikogo, kto mógłby skorzystać na terapii.

Problemy z leczeniem

Przyjmijmy więc, że normy nie zostały obniżone po to, żeby wyprodukować pacjentów tylko po to, aby ktoś na tym zarobił. Załóżmy dobre intencje u wspomnianych ekspertów. Co prawda, z dnia na dzień przybyło parę milionów chorych, ale przecież część z tych “nowych-chorych” odczuje być może kiedyś skutki nadciśnienia, cukrzycy czy podniesionego cholesterolu w ciągu swojego życia. To przecież nic złego, że staramy się im pomóc… (dla ciekawskich – zobacz: Fabryka Pacjentów)

Tradycyjnie medycyna koncentrowała się na rozwiązaniu problemu osoby chorej. Ale w ciągu ostatnich lat osoba chora to nie jest już ktoś, kto ma objawy. To ktoś kto ma ryzyko. Ryzyko, że pojawią się objawy. Leczenie bowiem coraz bardziej staje się zarządzaniem ryzykiem.

Im mniejsze wyjściowe ryzyko pojawienia się objawów choroby, tym więcej osób musi być niepotrzebnie leczonych, aby uchronić jedną osobę przed powikłaniami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że każde leczenie powoduje pewne skutki uboczne. Jeśli wyjściowe ryzyko zachorowania jest niewielkie, tym większa szansa na to, że zamiast skutków choroby odczujemy skutki uboczne leczenia.

Niestety nie da się określić kto z grupy osób przyjmujących leki skorzysta, a kto nie skorzysta albo straci. Wiemy ile osób po określonej liczbie lat zyska. Ale nie wiemy jak to będzie w indywidualnym przypadku.

Technologia pozwala nam poszukiwać odstępstw od arbitralnie ustalonych norm wyjątkowo skutecznie.

Wróćmy do przykładu badania z nadciśnieniem. Pamiętacie badanie z końca lat 50. XX wieku? Wśród pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego większą od 115, około 72% pacjentów skorzysta na terapii.

Popatrzmy więc na badania podobne, ale “biorące na warsztat” niższe wartości ciśnienia rozkurczowego (JAMA 1970 (213): 1143-52 oraz JAMA 1993 (270): 713-24). Dodam, że wszystkie wyniki przedstawionych badań dotyczą tylko: randomizowanych badań klinicznych, wyłącznie ciśnienia rozkurczowego oraz wyłącznie dla “starych” kryteriów (dziś masz problem, jak ciśnienie rozkurczowe jest większe niż 85).

tab 3

Widzisz co się dzieje? Ponieważ nie leczymy chorych, tylko zarządzamy ryzykiem, im mniejszy problem wyjściowo, tym mniejsza szansa na zachorowanie w ogóle. Zwróćcie uwagę, że ryzyko dla osób nieleczonych z drugą cyferką wartości ciśnienia większą niż 90, ale mniejszą niż 100 jest prawie takie samo jak dla osób leczonych z wartością ciśnienia rozkurczowego >115.
Widać też wyraźnie, że wśród osób z niskimi wartościami ciśnienia odsetek pacjentów, który będzie przyjmować leki (ale nigdy na tym nie skorzysta) wynosi 94%.
Zwróć też uwagę na dwie ostatnie grupy. Pacjenci z przedostatniej grupy (90-104) korzystają bardziej na leczeniu niż osoby z ostatniej grupy, ale przedostatnia grupa obejmuje też osoby z ciśnieniem 90-100.
W wynikach tych nie ma nic dziwnego – im mniejszy problem tym mniejsze ryzyko odczucia skutków choroby. Jednak liczba osób z mniejszym problemem jest znacznie większa niż osób z wysokim nadciśnieniem. Oznacza to, że znacznie więcej osób będzie przyjmować leki. I znacznie więcej osób będzie odczuwać skutki uboczne terapii.

Chyba, na tym właśnie polega pomysł pana Hunta! Przecież wszystkim wyprodukowanym nowym pacjentom w programie “Przegląd Zdrowia” można wcisnąć “lek” homeopatyczny. Pastylka z cukrem nie pomoże nikomu, ale też nikomu nie zaszkodzi. Ale za to ile można zarobić!

A ja myślałem, że ten Hunt jakiś niekumaty jest…

A co ty masz zrobić?

Pomyśleć, czy skoro jesteś zdrowy musisz iść do lekarza. Jeśli musisz, zapytaj jakie jest ryzyko zachorowania oraz jak bardzo skorzystasz na leczeniu. Zapytaj też co się stanie, jeśli tego nie zrobisz.

A jeśli chcesz zmniejszyć ryzyko wszystkich chorób objętych programem “Przeglądu Zdrowia” wystarczy kilka prostych kroków:
– Rzuć palenie
– Zrzuć kilka kilogramów
– Rusz dupę sprzed monitora
– Pij mniej alkoholu

Na zdrowie!

Artykuł pochodzi z bloga dr M. Zatońskiego

Psychoterapia to partyzantka?

– W Polsce terapeutą może zostać każdy, bez jakiegokolwiek wykształcenia – mówił w Radiu TOK FM dr Tomasz Witkowski. Psycholog w swej najnowszej książce ostro krytykuje środowisko polskich psychoterapeutów. – Pokrzywdzony przez terapeutę nie ma szans dochodzenia swoich praw – wskazywał. – Są kryteria dotyczące szkoleń i certyfikatów. Nie można powiedzieć, że to jest partyzantka – bronił psychoterapeutów prof. Jerzy Mellibruda z SWPS.

Pełny wywiad – mp3

– W ogromnym worku, który nazywamy psychologią, jest mnóstwo szarlatanerii – pisze w książce “Zakazana psychologia” dr Tomasz Witkowski. – To głównie terapie dziecięce i z zastosowaniem dzieciństwa, działalność psychologów sądowych, psychoonkologia. W tych obszarach starałem się identyfikować praktyki, które często oparte są na powtarzanych od wielu lat mitach – tłumaczył w “Konfrontacjach” Radia TOK FM dr Witkowski.

Continue reading