Category Archives: Medycyna

Medycyna, “medycyna alternatywna” i inne rzekome metody cudownych terapii, diet i tym podobne

"Detox" = ściema

dr n. med. Maciej Zatoński

Detoks = ściema

Dziś omówimy jeden z najpowszechniejszych mitów w medycynie i popularne oszustwo pseudoterapeutyczne. Tak zwane “usuwanie toksyn”.

Moi pacjenci najczęściej stosują tzw. “woskowanie uszu”. Lekarze innych specjalności spotykają częściej metody takie jak “plastry odtruwające” czy “kąpiele stóp usuwające toksyny”, “oczyszczanie” jelita, “usuwanie” złogów, “oczyszczanie” energii czy “detoksykacja organizmu”. Zasada jest taka sama – kup coś, zjedz coś, wypij coś co produkujemy, a w zamian w magiczny sposób twój organizm się “odtruje”.

Do usuwania toksyn z organizmu służy, że tak powiem, dupa. Osoby bardziej natchnięte medycyną odpowiedzą, że raczej wątroba i nerki – to tam bowiem odbywają się procesy odpowiedzialne za usuwanie z organizmu tego, co w nim niepotrzebne. Efektywnie – wszystko co zbędne ląduje w toalecie i atmosferze. I nie potrzeba do tego plastrów, świeczek, kamieni ani specjalnych pokarmów.

Z medycznego punktu widzenia “detoksykacja” to proces nagłego odstawienia substancji wywołującej negatywne skutki dla organizmu. Na przykład – jeśli łoisz codziennie wódkę, to zaprzestanie jej stosowania sprawi, że ropoczniesz “detox”. Jeśli miałeś sporo punktów doświadczenia w spożywaniu alkoholu – proces ten może wymagać pomocy personelu medycznego, przemysłu farmaceutycznego i psychiatry. Podobnie – jeśli żona karmi Cię cyjankiem, nagłe odstawienie trucizny sprawi, że twój organizm zacznie detoks. Sam. Bez łaski. Jak przesadzisz, czasami lekarz zaleci dializę, odtrutkę i takie tam. Ale uwierz mi (narazie na słowo) – to czy wpijesz do kolacji z cyjankiem szklanke soku z buraka, zjesz na deser pęczek kiełków rzodkiewki, wypijesz napój oczyszczający, przylepisz sobie plaster “odtruwający” czy połkniesz suplement diety – nie ma absolutnie żadnego znaczenia (chyba, że po soku z buraka – tak jak ja – zwymiotujesz; wtedy część spożytych toksyn może szybko opuścić organizm tą drogą, którą się do niego dostała). Odruch wymiotny bowiem, kaszel czy biegunka – to kolejne sposoby w jakie twój organizm pozbywa się (gwałtownie) tego, co uważa za szkodliwe.

Do rzeczy

Zacznijmy od najbliższego mi (z racji wykonywanego zawodu) “odwoskowania uszu”.

Uszy często zatykają się woszczyną (naturalna substancja ochronna), którą w prosty sposób usunąć kroplami do ucha lub (jeśli nie przynosi to oczekiwanych skutków) w gabinecie lekarskim.

Na wielu stronach internetowych można jednak znaleźć  “cudowne świece”. Świece te potrafią więcej niż Barack Obama, a opisy brzmią z reguły tak:

Świecowanie uszu jest to naturalny zabieg wzorowany na praktykach medycznych Amerykańskich Indian HOPI. Dzięki swej dużej skuteczności zyskał uznanie niemal w każdym zakątku naszego globu. Zabieg świecowania jest chętnie stosowany przez wysokiej klasy bioenergoterapeutów, zielarzy oraz w gabinetach odnowy biologicznej. Dzięki swej prostocie, zabieg świecowania może wykonać także każdy z nas w warunkach domowych.

Jeśli ktoś nie wie, jakim cudem te świece mają działać może przeczytać, że:

Podczas spalania się świecy Hopi wytwarza się podciśnienie w kanale usznym. Powstaje ono wskutek tzw. efektu komina i prowadzi do dostrzegalnej regulacji ciśnienia zatok. Ponad 90% pacjentów opisuje odczucie obniżenia ciśnienia, lekkość w okolicach uszu i w głowie jako główny efekt zabiegu. Ciśnienie krążące (tzw. prąd ciśnienia) dostarcza stężoną parę wzbogaconą ziołowymi substancjami do wnętrza ucha. Ponadto działanie podciśnienia podczas świecowania powoduje wyciągnięcie i usunięcie osadu i zanieczyszczeń z wnętrza ucha.
Podczas procesu spalania obudowa ze srebrnej blaszki przenosi łagodny, uspokajający prąd ciepła i olejków ziołowych do wnętrza ucha. Lokalnie dostarczone ciepło stymuluje punkty energetyczne ucha i powoduje prawidłowy obieg energii. Cały proces jest przyjemny i skuteczny. Każdy powinien spróbować tego zabiegu.

Źródło: Internet (strony producentów świec)

Źródło: Internet (strony producentów świec)

Co jeszcze możemy wyczytać na opakowaniu?

Na przykład to, że ta “wyjątkowa metoda” pomaga nie tylko “oczyścić” uszy z woskowiny, ale także likwiduje tajemnicze “podrażnienie zatok”, odstresowuje, dodaje energii, reguluje ciśnienie przy bólach głowy (!), a nawet poprawia “krążenie w uchu” – czymkolwiek ono jest. Potrafi także “cyrkulować prądy energetyczne” a nawet “aktywować limfę”. Oczywiście do tego wszystkiego – usuwa toksyny.

Gdybym ja miał w sobie toksyny, to na pewno chciałbym je usunąć!

Na pierwszy rzut oka wydaje się, że świeczka – w przeciwieństwie do lekarza pierwszego kontaktu – doskonale leczy znane (oraz jeszcze nieznane) współczesnej medycynie przypadłości.

Takie wspaniałe produkty można mieć już za 20-40 złotych. W porównaniu do wizyty lekarskiej – taniocha. Tym bardziej, że “zwykły” lekarz nie potrafi  aktywować limfy…

[box type=”info”] Świece były wielokrotnie badane przez światowej klasy ośrodki medyczne i najlepszych specjalistów i naukowców na świecie. Nie tylko oceniano ich wpływ na subiektywną poprawę samopoczucia, ale także weryfikowano fizyczne podstawy działania świec do uszu. Wykazano brak jakiegokolwiek efektu i jakiegokolwiek działania – i z tego powodu zostały zarzucone jako metoda terapii przez rozsądnych lekarzy (publikacje i badania na ten temat znajdują się w bibliografii na końcu tego artykułu).[/box]

Sprawdźmy więc, czy te świeczki są czegoś warte!

Co badamy?

Według producentów świec działają one na dwa sposoby. Pierwszy polega na “efekcie komina” – podciśnienie wywołane konwekcją ciepłego powietrza podczas spalania się świecy zmienia ciśnienie w przewodzie słuchowym zewnętrznym. To podciśnienie powoduje “masowanie” błony bębenkowej i kanału słuchowego. Drugi efekt to rzekome pobudzenie woszczyny w uszach do parowania, co powoduje wyparowanie razem z nią wielu toksyn z organizmu.

Niektórzy twierdzą, że toksyny nie wychodzą z ucha, ale wydobywają się z organizmu innymi drogami – na przykład poprzez tajemnicze kanały energetyczne. Tak czy inaczej – sam możesz zobaczyć jak po wypaleniu świecy zostaje w niej “dziwne brązowe coś”. To coś – to rzekomo woskowina z twojego ucha i zawarte w niej toksyny.

Jak zbadamy?

[box type=”warning”] UWAGA! Stosowanie świec może doprowadzić do ciężkich uszkodzeń ucha środkowego! Oparzenia gorącym woskiem spływającym na błonę bębenkową mogą spowodować trwałą głuchotę! Producenci świec zapominają o tym zwykle wspomnieć. Wykonując na sobie opisany poniżej eksperyment – robisz to na własną odpowiedzialność![/box]

  1. Przekonaj się sam, czy producent Cię nie oszukuje. Wystarczy, że zapalisz “świecę do uszu” na przykład nad odrobiną kurzu na półce. Obserwuj dokładnie czy “efekt komina” powoduje zasysanie czegokolwiek spod świecy. Poeksperymentuj. I co zaobserwowałeś?Nic?Zanim polecisz do prokuratury albo do gazety – sięgnij po prace sprzed wielu lat. Już w 1996 roku opublikowano w czasopiśmie Laryngoscope (patrz: bibliografia) dowód na to, że w przewodzie słuchowym nie dochodzi do zmian ciśnienia po zapaleniu świec. Wykorzystano do tego celu zmodyfikowane urządzenia powszechnie stosowane w diagnostyce słuchu.
  2. Źródło: Internet (strony producentów świec)

    Źródło: Internet (strony producentów świec)

    No dobrze – wiemy już, że “efekt komina” to oszustwo. Nie powstaje żadne podciśnienie i nie występuje żadne “zasysanie”. A co z kanałem energetycznym? I co z tym “brudem” który ucieka z mojego ucha?

    Przeprowadzimy badanie porównawcze (kontrolne). Co to oznacza? Oznacza ono, że stworzymy dwa stanowiska badawcze, które różnią się tylko jedną rzeczą – tą, którą chcemy zbadać – czyli uchem 🙂

    W tym celu poświęcimy dwie świeczki. Robisz to oczywiście na własna odpowiedzialność! Sprawdźmy więc, czy to “brązowe dziadostwo” które zostaje po wypaleniu świecy pochodzi naprawdę z twojego ucha. Pierwszą świeczkę włóż do ucha, zapal i poczekaj aż się wypali (pamiętaj, że ryzykujesz uszkodzeniem błony bębenkowej!). Widać “brud i toksyny”.

  3. Teraz postaw drugą świeczkę w dowolnym miejscu – na przykład na stole. Jak chcesz być dokładny, możesz zbudować małą rurkę (która imitować będzie przewód słuchowy) i szczelnie przymocować do niej drugą świeczkę. Ta druga świeczka – to twoja “grupa kontrolna”. Jeśli chcesz zbadać czy “brud i toksyny” pochodzą z ucha, to druga świeczka (ta, która stała na stole) powinna być czysta po wypaleniu. I jak?Niestety okazuje się, że “brud i toksyny z ucha” zostają nawet jeśli świeczka stała daleko od czyjegokolwiek ucha. Czyli czymkolwiek jest brązowa substancja – nie jest to usunięta z ucha woszczyna!
  4. WERSJA DLA TWARDZIELI: Jeśli nie wierzysz i masz sporo odwagi – po prostu spróbuj jak smakuje twoja woskowina i porównaj to do smaku brązowej zawartości świec.
  5. Wiesz już, że to, co zostaje po wypaleniu świecy – nie jest woskowiną z Twojego ucha. Nie oznacza to jednak, że zabieg świecowania nie usuwa woszczyny! Musiałbyś sfotografować zawartość swojego ucha (np. endoskopem z dołączoną kamerą) przed i po zapaleniu świeczki. Wiedziałbyś wtedy jednak tylko tyle, że świecowanie nie usuwa woszczyny z Twojego ucha! Przecież może usuwać je innym osobom, a ty po prostu masz pecha!Doświadczenie, które przeprowadziłeś daje jedynie podstawy do tego, by sądzić, że “świecowanie” to oszustwo. Ale aby się przekonać, że to rzeczywiście nie działa – należy przeprowadzić badanie na ludziach: pozbierać ochotników z uszami zabrudzonymi woszczyną i sprawdzić na odpowiednio liczebnej grupie, ilu osobom świecowanie w czymkolwiek pomaga.Takie badania kosztują dużo czasu i pieniędzy. I były wielokrotnie powtarzane.Zapalenie świecy w uchu w żaden sposób nie powoduje zmniejszenia ilości woszczyny w twoich przewodach słuchowych.

Wnioski

  1. Woskowanie uszu to oszustwo.
  2. “Efekt komina” nie występuje w przewodzie słuchowym.
  3. Substancja pozostała po “świecowaniu” nie jest woszczyną i nie pochodzi z twojego ucha.
  4. Świecowanie uszu może doprowadzić do ciężkich uszkodzeń ucha związanych z poparzeniem błony bębenkowej przez gorący wosk.

Inne pseudo-odtruwacze

Druga popularną metodą wyłudzania pieniędzy są np. specjalne plastry “odtruwające”. Zwykle producenci tych cudów opisują ich działanie tak:

Plastry pochodzące z Japonii! Plastry te zawierają wyłącznie naturalne składniki. Są skutecznym, niedrogim i łatwym w zastosowaniu środkiem, który usuwa toksyny z organizmu.

Plaster, który wchłania toksyny z organizmu. Używa się go poprzez przylepienie go do podeszwy stóp. Plaster jest wypełniony octem drzewnym i innymi naturalnymi składnikami, które wchłaniają toksyny – ta metoda pozwala Ci zachować zdrowie.

Coś ci to przypomina? Chyba nie świeczkę do ucha?

Źródło: InternetWystarczy, że przylepisz taki plaster (podobny do torebki herbaty) do swojej stopy wieczorem, a jak obudzisz się rano przekonasz się, że plaster wypełniony jest brązowo-czarną substancją. Producent plastra twierdzi, że to toksyny. Tyle tylko, że to nieprawda.

Tym razem znacznie łatwiej się przekonać czy to za co płacisz faktycznie działa: jeden plaster na stopę, drugi do sterylnej (np. wygotowanej we wrzątku) szklanki. Na ten plaster w szklance wylej trochę wody – może być też sterylna (przegotowana albo kupiona w aptece woda do zastrzyków).

Chodzi o to, żeby w szklance i w wodzie nie było rzekomych “toksyn”. Wynik jest szybko – bo już za kilka minut mokry plaster ze szklanki będzie czarny.

Czemu to się robi takie czarne?

Przeczytaj skład takiego plastra i rzuć okiem do podręcznika do chemii. Plaster zawiera zawsze jakąś higroskopową substancję w proszku (czyli taką, która chłonie wilgoć). Jeśli taka substancja (np. opisany powyżej ocet drzewny) wchodzi w kontakt z wilgocią (woda w szklance lub ze skóry stóp) proszek zamienia się w galaretowatą masę i dodatkowo przyjemnie ogrzewa otoczenie.

Czasami dodaje się jeszcze do plastra… trochę cukru. Wtedy efekt jest lepszy, ponieważ plaster staje się kleisty – w końcu jak coś jest ciemne i kleiste, to musi być pełne toksyn…

Pomysłów na “odtruwanie” jest wiele. Inna popularna metoda polega na moczeniu nóg w wodzie z solą kuchenną podłączoną do specjalnego urządzenia. Woda ciemnieje podczas gdy trzymasz w niej stopy. Rzekomo odtruwasz w ten sposób swój organizm. Tyle, że woda ciemnieje nawet jak nie trzymasz w niej nóg – to po prostu zjawisko elektrolizy.

Jeśli uważałeś na lekcjach w szkole podstawowej to przypomnisz sobie o co w tym chodzi. A zapach chloru, którzy niektórzy czują w trakcie “sesji terapeutycznej” nie pochodzi (jak wciskają szarlatani) z zatrucia chlorem twojej krwi. Jeśli nie wiesz skąd ten chlor, to wpisz w Google: chlorek sodu.

Co jeszcze?

Oczywiście toksyny można “usuwać” poprzez zakupy niepotrzebnych produktów w rozmaity sposób, a opisane metody to wierzchołek góry lodowej.

Szarlatani wciskają ludziom lewatywy, usuwają “kamienie kałowe”, wciskają środki przeczyszczające lub pobudzające wymioty. Wszystko oczywiście jest zawsze “naturalne”, “cudowne” i “niedostępne w gabinecie lekarskim”. Dokładnie tak, jak wspomiany na początku cyjanek…

Dlaczego?

Dlaczego więc te wszystkie “detoksy” to jedne z najpopularniejszych alternatywnych pseudoterapii?

Po pierwsze – większość ludzi nie zadaje sobie trudu, aby sprawdzić informacje na opakowaniu. Ufamy producentowi. W końcu na zdrowy rozsądek – ciężko uwierzyć, że ktoś będzie nas bezkarnie oszukiwać. To jak rabunek w biały dzień! Wydaje się mało możliwe, aby ktoś mógł jawnie i bez konsekwencji oszukiwać klientów.

Po drugie – zakup takich plastrów lub świec jest zwykle tańszy niż wizyta u lekarza. Można też “leczenie” przeprowadzić w domu, a “efekt” jest niby widoczny gołym okiem.

Po trzecie – jeśli zapłacisz kilkadziesiąt złotych za zabieg “odtruwania” organizmu poprzez moczenie stóp w wodzie, to czy zmarnujesz wydane pieniądze na to, żeby nie trzymać nóg w wodzie w opłaconym czasie? Czy jeśli kupisz świeczki, będziesz wypalać je na stole? Albo czy będziesz moczyć plastry w szklance, żeby sprawdzić czy szkło też uwalnia toksyny? W końcu taki plaster to wydatek rzędu 15-25 złotych…

I po czwarte – kto z nas dobrowolnie przyzna, że dał się oszukać w tak prymitywny sposób? Już chyba lepiej iść w zaparte – zwykle słowami: “…ale akurat na mnie to działa!”.

I nawet jeśli już nigdy sami nie sięgniemy po plaster na stopy czy świeczki do ucha, zrobi to część tych, którym “poleciliśmy” tą metodę… w końcu zwykle mamy tyle samo odwagi cywilnej co zdrowego rozsądku.

Metody pokrewne

Wybrałem te metody aby przedstawić jedno z najpopularniejszych oszustw w “leczeniu” – detoksykację (“usuwanie trucizn”). Istnieją tysiące innych oszukańczych metod wykorzystujących ten sam mechanizm: tabletki, specjalne diety oczyszczające z toksyn, napoje, soki i koktajle witaminowe, głodówki, płukanki jelit (hydrokolonoterapia) i setki innych podobnych rzeczy. Gwiazdy z pierwszych stron gazet regularnie polecają “odtruwające diety” i “oczyszczające herbatki”. Sanatoria oferują odtruwające kąpiele, a sąsiedzi plastry z Japonii.

Oczyszczanie?

Wszystkie przedstawione powyżej metody opierają się na jednym założeniu – że istnieje proces odtruwania (detoksykacji) organizmu. Problem jest tylko w tym, że… taki proces nie istnieje.

Aby to zrozumieć nie wystarczy już wiedza ze szkoły podstawowej. Potrzebny jest raczej kurs biochemii. I to na dość zaawansowanym poziomie. To prawda, że różne związki wywierają często niekorzystny wpływ na nasz organizm. Ale w sieci procesów zachodzących w naszych organizmach nie ma miejsca na “układ detoksykacyjny”. W popularnym przekonaniu “odtruwalnią” naszych ciał jest wątroba i nerki – tyle, że to ogromne uproszczenie. Odtruwanie czy detoks – to de facto fikcyjny proces.

[box type=”info”] Jeśli gwiazda estrady po intensywnej pracy (czytaj: suto zakrapianej trasie koncertowej, tonach fast-foodu, być może narkotykach i pozbawiona przez wiele dni odpowiedniej ilości snu) udaje się na “detoks” polegający na piciu soków owocowych zamiast wódki, sałatki zamiast hamburgera i chodzi wcześniej spać – to na pewno będzie się czuła lepiej po takiej “kuracji”. Nie ma nic złego w prowadzeniu odpowiedniego stylu życia, a wynikające z tego poprawa samopoczucia nie ma żadnego związku ze świeczką, plastrem czy płukaniem jelita.[/box]

Co robić?

Po prostu żyć normalnie. Jeśli przesadzisz z alkoholem czy jedzeniem – odpuść sobie na parę dni. Twój organizm sam wróci do normy i poczujesz się lepiej. Nie jesteś w stanie niczym oczyścić swojego organizmu – on poradzi sobie sam, o ile dasz mu na to szansę.

Za zaoszczędzone pieniądze zabierz lepiej dzieci na wakacje.

A jak już musisz wypłukać sobie uszy – po prostu idź do lekarza…

Bibliografia

1. Ernst E. Ear candles: a triumph of ignorance over science. J Laryngol Otol. 2004;118:1–2.

2. Roazen L. Why ear candling is not a good idea. North Chapel Hill, NC: Quackwatch; 2005

3. Seely DR, Quigley SM, Langman AW. Ear candles—efficacy and safety. Laryngoscope. 1996;106(10):1226–9.

4. Rafferty J. et al. Ear candling. Should GPs recommend it? Can Fam Physician. 2007 December; 53(12): 2121–2122

5. Goldacre B. Bad Science. Harper Collins Publishers, London, 2008

Przebadani

NHS – National Health Service to brytyjski odpowiednik naszego NFZ. Ostatnio na czele tej organizacji, odpowiedzialnej bezpośrednio za zdrowie Brytyjczyków, znalazł się Pan Jeremy Hunt. Ten konserwatywny polityk jest wielce “zasłużony” dla spraw związanych ze zdrowiem – te zasługi to głównie wspieranie homeopatii (“leczenia” pastylkami z cukrem) oraz zablokowana przez sąd próba spłacania długów jednego szpitala pieniędzmi innego.

Poza wiarą w wielokrotnie zdyskredytowane pseudo-terapie, pan Hunt ostatnio wpadł na pomysł tzw. “Przeglądów zdrowia”. Pomysł ten przypomina trochę przeglądy okresowe pojazdów. Cel jest wielce szlachetny. Oto bowiem zdrowe osoby, w wieku między 40 a 74 lata zostaną zaproszone na bezpłatne badania! W trakcie tych badań lekarze zwrócą uwagę na styl życia, czynniki ryzyka, zmierzone zostanie ciśnienie oraz poziom cholesterolu. Na podstawie tych badań osobom o większym ryzyku zostaną zapisane leki na nadciśnienie oraz lekarz zaleci ruszenie dupy sprzed telewizora, aby stracić kilkadziesiąt kilogramów. Dzięki temu Brytyjczycy będą zdrowsi, a choroby takie jak cukrzyca, udar, choroby serca, choroby nerek czy demencja – nie będą nękać nikogo.

Czyż to nie jest genialny pomysł?

Nie, nie jest.

O ile od Pana Hunta ciężko oczekiwać naukowego podejścia do medycyny (on woli chorym wciskać cukier), o tyle osoba na wysokim stanowisku powinna wykazywać odrobinę zdrowego rozsądku. Więc poniższy tekst poświęcony będzie głównie myśleniu – tak aby osoba, która o medycynie nie ma pojęcia, mogła zorientować się czy pomysł “Przeglądów Zdrowia” jest słuszny.

Pomysł przeglądów zdrowotnych dla wielu osób może wydawać się dobrym pomysłem. Jesteśmy z każdej strony zachęcani do rutynowych badań lekarskich, wizyt u stomatologia, itp. Ponieważ wiele chorób może przebiegać w ukryciu przez wiele lat, wyłapywanie problemów odpowiednio wcześnie wydaje się być dobrym pomysłem. Na przykład nadciśnienie może rozwijać się przez wiele lat zanim odczujemy jego skutki. Jeśli skutkiem tym będzie na przykład udar (pęknięcie naczynia krwionośnego i wylanie się krwi do mózgu) – na leczenie może być już za późno. Ale gdyby udało się wykryć nadciśnienie wcześnie – wtedy można przy pomocy prostych i tanich leków utrzymać je w normie znacznie zmniejszając ryzyko udaru. Podobnie jest z cukrzycą lub nowotworami.

Medycyna w ciągu ostatnich lat zrobiła spory postęp. Odkryliśmy nowe leki, odkryliśmy szczepionki przeciwko nieuleczalnym chorobom, przeszczepiamy organy, produkujemy nowe tkanki z komórek macierzystych. Mamy narzędzia, które pozwalają nam zajrzeć wgłąb organizmu bez otwierania go. To wszystko nie było możliwe ani dostępne kilkadziesiąt lat temu.

Przez dziesiątki tysięcy lat o chorobach dowiadywaliśmy się dopiero wtedy, kiedy pacjent odczuwał ich skutki. Dzisiaj dzięki tomografii, rezonansom czy badaniom laboratoryjnym potrafimy odkryć odstępstwa od normy u osób, które nie mają objawów.

Pozornie więc idea “Przeglądów Zdrowia” wydaje się być niezła. Ja osobiście nigdy nie byłem na okresowych badaniach u lekarza – ale to raczej dlatego, że sam siebie widzę codziennie. Swoim pacjentom zalecam regularne kontrole, zwłaszcza w uzasadnionych przypadkach.

Sprawni czytelnicy być może już widzą, na czym polega problem…

Czym innym jest szukanie przyczyny u osoby z dolegliwościami, a czym innym jest badanie osób zdrowych. Problem ten (nazwany naddiagnostyką) jest bardzo złożony, ale postaram się go wyjaśnić na wybranych przez pana Hunta przykładach.

Kto jest chory?

Zadajmy sobie pytanie: Kto jest chory? Czy ten, kto ma objawy (odczuwa skutki choroby)? Czy może ten, u kogo odkryliśmy coś przy pomocy nowoczesnej technologii?

Ten fundamentalny problem nie istniał przez ostatnie dziesiątki tysięcy lat. Pojawił się dopiero wraz z nadejściem nowoczesnej medycyny – czyli raptem kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego to w ogóle jest problem? Dlatego, że wymyka się definicji choroby, którą znamy od tysięcy lat. Podam przykład. Wyobraźmy sobie, dwie identyczne osoby (klony). Oboje są całkowicie wolni od jakichkolwiek objawów. Są u szczytu formy. Panowie udali się na “Przegląd Zdrowia”. Ich wyniki badań przedstawiam poniżej:

tab1

W wyniku przeglądu, Czesiek został uznany za osobę z nadciśnieniem tętniczym. Ponieważ nie jest otyły, nie pali papierosów, a 2 razy w tygodniu gra z kolegami w tenisa – lekarz zalecił rozpoczęcie przyjmowania leków na nadciśnienie. Przegląd okazał się zbawieniem dla Cześka. Dzięki temu będzie dłużej cieszył się zdrowiem… Oczywiście jeśli tylko nie weźmie za bardzo do siebie swojej choroby, nie zmartwi się rozpoznaniem i nie zacznie z tego powodu palić papierosów; albo aby nie “podnosić ciśnienia” nie wpadnie na pomysł aby rzadziej grać w tenisa. Obniżenie ciśnienia może też powodować gorsze samopoczucie, omdlenia, upadki (i następujące w ich wyniku złamania lub urazy). Leki na nadciśnienie mogą powodować odwodnienie, problemy z nerkami, zaburzenia erekcji, zmęczenie, zaburzenia pracy serca, objawy przypominające astmę, kaszel, depresję, bezsenność, wysypkę, i takie tam. Mogą, ale nie muszą.

Problem polega na tym, że leki wcale nie muszą sprawiać, że Czesiek będzie dłużej żyć; albo, że nie dostanie nigdy wylewu krwi do mózgu. I to wcale nie dlatego, że zapomni któregoś dnia zażyć swoich leków.

Ponieważ przed wykonaniem “Przeglądu Zdrowia” Czesiek był zdrowy, co się stało teraz? Czy teraz nagle stał się chory? A może chory był wcześniej? Może nadal nie jest chory? Ale przecież ma nadciśnienie, a lekarz zalecił przyjmowanie tabletek…

Nadciśnienie

Nie każda osoba, u której uda się coś stwierdzić jest chora. Jest bowiem spora różnica między osobą dotychczas zdrową z przypadkowo wykrytym podniesionym ciśnieniem, a pacjentem z objawami nadciśnienia.

Wybrałem nadciśnienie jako pierwszy przykład, ponieważ to właśnie ta choroba była pierwszym schorzeniem w historii medycyny gdzie wprowadzono leczenie osób, które nie mają objawów (Stein R., 2007). Wcześniej lekarze generalnie zaczynali leczenie u osób, które objawy miały.

To przełom w medycynie. Nagle bowiem osoby całkowicie zdrowe, bez żadnych problemów, zostały sklasyfikowane jako chore (wymagające leczenia).

Jak to się stało?

Wszystkiemu winne firmy ubezpieczeniowe. Jeszcze w pod koniec lat 50. XX wieku wielu lekarzy uważało, że wysokie ciśnienie jest konieczne u niektórych pacjentów, aby dostarczyć skutecznie krew do wielu organów. W tym samym czasie większość firm na amerykańskim rynku ubezpieczeń zdrowotnych zwróciła uwagę na fakt, że osoby z wyższym ciśnieniem umierają szybciej – więc zaczęły odmawiać polis zdrowotnych osobom z wysokim ciśnieniem (Moser M., JCH, 2006 (8): 15-26; Hamdy RC, SMJ, 2001 (94): 1045-47).

Naukowcy postanowili to zbadać. Jak? Bardzo łatwo. Bierzemy pod lupę grupę osób z wysokim ciśnieniem. Losowo dzielimy ich na dwie równe grupy. Połowę leczymy (podajemy leki obniżające ciśnienie). Połowę zostawiamy w spokoju. I patrzymy co się dzieje.

Wprawdzie tego typu badanie (tzw. randomizowane badanie kliniczne) zostało wymyślone w latach 40. XX wieku przez brytyjskich epidemiologów, to do dziś nie jest standardem w naukach medycznych. To dziwne, bo to jedna z najlepszych metod na sprawdzenie co w medycynie działa, a co nie.

Jeśli obie grupy nie różnią się niczym, poza badanym parametrem – w tym przypadku otrzymywaniem leków obniżających ciśnienie – to efekt końcowy powinien być skutkiem stosowania leku.

Takie badanie właśnie zostało przeprowadzone pod koniec lat 50 (JAMA, 1967 (202): 1028-34). Zebrano do kupy 140 osób z nadciśnieniem. Połowa dostała leki obniżające ciśnienie, a połowa (70) nie. Grupy obserwowano przez 18 miesięcy. Owszem – jak na dzisiejsze standardy – grupy były małe, a badanie trwało krótko, ale wyniki były ciekawe. W grupie leczonej 1 osoba dostała udaru, a 1 osoba miała powikłania związane z przyjmowaniem leków. W grupie nieleczonej 4 osoby zmarły, 4 miały udar, 6 zawał serca, 3 niewydolność nerek, 7 krwotok do gałki ocznej, 3 trafiły do szpitala z innym powikłaniem nadciśnienia. Komplikacji związanych z leczeniem nie było (bo nie było leczenia). Gdyby nie było leczenia, problemy powinny rozkładać się równo w obu grupach. To mniej więcej tak, jakby 29 razy rzucić monetą i wyrzucić tylko 2 reszki. To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. To pionierskie badanie wyraźnie pokazało, że nadciśnienie warto leczyć.

Po odpowiednim przeliczeniu powyżej podanych liczb, 5-letnie ryzyko wystąpienia powikłań w grupie nieleczonych wynosi około 80%. W grupie leczonej około 9%. Jeśli weźmiemy pod uwagę inne okresy czasu wyniki będą inne, ale ciągle jednoznaczne. Na przykład ryzyko incydentu w ciągu następnych 10 lat w opisanej powyżej grupie osób nieleczonych wyniesie 95%, a w grupie leczonej 15%. Tak czy inaczej – leczyć warto. Ja bym siebie leczył.

Zaznaczyć jednak należy, że 50 lat pod uwagę wzięto wyłącznie pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego (ta druga cyferka) większą od 115 – na przykład 170/118. Ile osób należy leczyć, aby jednej uratować życie? To tak zwany parametr NNT (od angielskiego “Number Needed to Treat”). Oznacza on ile osób musimy leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dla podanego przykładu NNT wynosi: 1 / (80%-8%). Czyli 1/0.72 = 1.3888. Musimy leczyć około 1.4 osoby, aby jednej uratować życie. Innymi słowy – prawie każdy (znaczna większość) skorzysta.

Tu się kończą dobre wiadomości. Jakoś bowiem należy ustalić granicę? Jakie ciśnienie jest niebezpieczne? Kiedy je obniżać? Jaka wartość jest normalna, a jaka nie? Zdrowy rozsądek wskazuje, że im mniejsze ciśnienie, tym mniejsze ryzyko udaru lub zawału. Im wyższe, tym gorzej.

O tym jak ustala się graniczne wartość w medycynie mało kto wie (o tym za chwilę). W latach 50. XX wieku (gdy przeprowadzano opisane badanie) lekarze uważali tylko wartość rozkurczową za istotny parametr. Do 1997 roku większość lekarzy nie leczyła każdego pacjenta z nadciśnieniem. Ale w 1997 roku zmieniono reguły gry. Za osoby chore (narażone) zaczęto uważać każdego, kto ma ciśnienie tętnicze wyższe niż 140/90. Pamiętam to dobrze, ponieważ był to rok, gdy zaczynałem studia medyczne. Na początku roku akademickiego jak miałeś ciśnienie 150/95 – byłeś jeszcze zdrowy. Jak zdawałem ostatni egzamin pierwszej sesji, wystarczyło 140/90 aby uznać Cię za osobę chorą. Ale to nie wszystko: osoby z ciśnieniem między 130/85 a 139/89 zakwalifikowano do grupy osób z tzw. “ciśnieniem wysokim, prawidłowym”. Ale już w 2007 roku zmieniono nazwę tego stanu na “przed-naciśnienie” (z ang. pre-hypertension). Dlaczego? Bo badanie wykazało, że jak zaczniemy podawać tej grupie leki na nadciśnienie, to mają one mniejszą szansę na… pojawienie się nadciśnienia (!). To nie jest niestety dowcip (NEJM, 2006 (354): 1685-97). To mniej więcej tak samo, gdyby zbadać jak wciskanie pedału hamulca zmniejsza szansę na przekroczenie prędkości. Genialne!

Co to oznacza? Przede wszystkim więcej pacjentów, więcej sprzedanych leków, więcej uratowanych przez zawałem i udarem chorych. Same zalety?

Otóż, im niżej ustawimy poprzeczkę, tym więcej osób trzeba niepotrzebnie leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dzieje się tak, ponieważ liczba niebezpiecznych incydentów będzie spadać wraz ze spadkiem wartości granicznej.

Fenomen rozpoznawania chorób u osób, które nigdy nie odczują skutków choroby nazywa się naddiagnostyką. Wraz z obniżaniem poprzeczki diagnostycznej więcej osób klasyfikujemy jako chorych. Więcej osób poddajemy leczeniu. Więcej osób odczuje negatywne skutki leczenia.

Cukrzyca

Jeśli przykład z nadciśnieniem Cię nie przekonuje, weźmy na warsztat cukrzycę. Choroba ta (zwana także “cichym mordercą”) może przebiegać w ukryciu (bez objawów) przez wiele lat. Pozostawiona bez leczenia prowadzi do zawału serca, ślepoty, uszkodzenia nerek, amputacji nóg, itp. Dość poważna sprawa. Sprawa jest tak poważna, że istnieje nawet cała specjalizacja lekarska poświęcona tej jednej chorobie – diabetologia.

Cukrzyca typu 2 może być całkowicie bezobjawowa, podobnie jak nadciśnienie. Część osób z podniesionym poziomem cukru dostanie wyżej wymienionych powikłań. Część nie dostanie ich nigdy. Możemy przyjąć, że im wyższy poziom cukru, tym szansa na powikłania większa. I na odwrót.

Gdy zaczynałem studiować medycynę poziom glukozy we krwi (na czczo) musiał być większy niż 140, aby lekarz zaczął wciskać ci leki. W czasie studiów komitet fachowców (Expert Committee on the Diagnosis and Classification of Diabetes Mellitus) zmienił tą wartość ze 140 na 126. W samych tylko Stanach Zjednoczonych udało się w ten sposób wyprodukować w ciągu jednego popołudnia ponad 1 500 000 nowych chorych z cukrzycą.

To niekoniecznie jest coś złego. Przecież w ten sposób zmniejszamy szansę na powikłania cukrzycowe w nowej grupie pacjentów. Ponieważ jednak nowa grupa, to osoby z poziomem glukozy we krwi miedzy 126 a 140, ryzyko na powikłania cukrzycy wśród tych nowych chorych jest już wyjściowo niższe.

Podobnie więc jak w przypadku nadciśnienia – przeciętna osoba z tej grupy ma mniejsze szanse na to aby kiedykolwiek zachorować, a tym samym ma mniejsze szanse, aby skorzystać na terapii.

Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia (NIH) przeprowadził nawet badanie, aby sprawdzić czy intensywne obniżanie poziomu cukru sprawia, że pacjenci rzadziej umierają na zawał albo udar. Zbadano ponad 10 000 osób z cukrzycą. Połowa otrzymała terapię, która obniżała średni poziom cukru (ale do wartości wyższych niż norma), druga połowa otrzymywała leki przywracające poziom cukru do normy. Badanie rozpoczęte w 2003 roku zostało przerwane 6 lutego 2008 roku, ponieważ okazało się, że intensywne obniżanie poziomu cukru we krwi podnosiło ryzyko zgonu o około 25%. Intensywne leczenie okazało się być gorsze… Czy w związku z tym warto produkować nowych cukrzyków, obniżając normy diagnostyczne?

“Niezależni eksperci”

Niezależność ekspertów ustalających normy może budzić wątpliwości. Na przykład – szef komisji odpowiedzialnej za obniżenie progu diagnostycznego dla cukrzycy był zatrudniony jednocześnie przez Aventis Pharmaceuticals, Bristol-Myers Squibb, Eli Lilly, GlaxoSmithKline, Novartis, Merck oraz Pfizera – czyli prawie wszystkie firmy produkujące insulinę (lek stosowany w leczeniu cukrzycy). Dla ciekawskich – ten pan to James R. Gavin.

Chciałbym wierzyć, że zależało im tylko na losach pacjentów, a nie na powiększeniu rynku zbytu.

Podobnie w przypadku nadciśnienia – panel ekspertów ustalających nowe normy diagnostyczne (których lekarze muszą się trzymać) składał się z 11 fachowców. Jedynie 9 (dziewięciu) w nich było finansowo powiązanych z producentami leków na nadciśnienie (Wilson, 2005).

Gdybyś nie wiedział – to podobnie w panelu osób odpowiedzialnych za ustalenie norm dla cholesterolu 8 z 9 członków komisji było opłacanych przez producentów leków na obniżenie cholesterolu (Ricks D, 2004).

Mam nadzieję, że każdy z tych ekspertów głęboko wierzył, że zaproponowane zmiany norm sprawią, że lekarze nie przegapią nikogo, kto mógłby skorzystać na terapii.

Problemy z leczeniem

Przyjmijmy więc, że normy nie zostały obniżone po to, żeby wyprodukować pacjentów tylko po to, aby ktoś na tym zarobił. Załóżmy dobre intencje u wspomnianych ekspertów. Co prawda, z dnia na dzień przybyło parę milionów chorych, ale przecież część z tych “nowych-chorych” odczuje być może kiedyś skutki nadciśnienia, cukrzycy czy podniesionego cholesterolu w ciągu swojego życia. To przecież nic złego, że staramy się im pomóc… (dla ciekawskich – zobacz: Fabryka Pacjentów)

Tradycyjnie medycyna koncentrowała się na rozwiązaniu problemu osoby chorej. Ale w ciągu ostatnich lat osoba chora to nie jest już ktoś, kto ma objawy. To ktoś kto ma ryzyko. Ryzyko, że pojawią się objawy. Leczenie bowiem coraz bardziej staje się zarządzaniem ryzykiem.

Im mniejsze wyjściowe ryzyko pojawienia się objawów choroby, tym więcej osób musi być niepotrzebnie leczonych, aby uchronić jedną osobę przed powikłaniami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że każde leczenie powoduje pewne skutki uboczne. Jeśli wyjściowe ryzyko zachorowania jest niewielkie, tym większa szansa na to, że zamiast skutków choroby odczujemy skutki uboczne leczenia.

Niestety nie da się określić kto z grupy osób przyjmujących leki skorzysta, a kto nie skorzysta albo straci. Wiemy ile osób po określonej liczbie lat zyska. Ale nie wiemy jak to będzie w indywidualnym przypadku.

Technologia pozwala nam poszukiwać odstępstw od arbitralnie ustalonych norm wyjątkowo skutecznie.

Wróćmy do przykładu badania z nadciśnieniem. Pamiętacie badanie z końca lat 50. XX wieku? Wśród pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego większą od 115, około 72% pacjentów skorzysta na terapii.

Popatrzmy więc na badania podobne, ale “biorące na warsztat” niższe wartości ciśnienia rozkurczowego (JAMA 1970 (213): 1143-52 oraz JAMA 1993 (270): 713-24). Dodam, że wszystkie wyniki przedstawionych badań dotyczą tylko: randomizowanych badań klinicznych, wyłącznie ciśnienia rozkurczowego oraz wyłącznie dla “starych” kryteriów (dziś masz problem, jak ciśnienie rozkurczowe jest większe niż 85).

tab 3

Widzisz co się dzieje? Ponieważ nie leczymy chorych, tylko zarządzamy ryzykiem, im mniejszy problem wyjściowo, tym mniejsza szansa na zachorowanie w ogóle. Zwróćcie uwagę, że ryzyko dla osób nieleczonych z drugą cyferką wartości ciśnienia większą niż 90, ale mniejszą niż 100 jest prawie takie samo jak dla osób leczonych z wartością ciśnienia rozkurczowego >115.
Widać też wyraźnie, że wśród osób z niskimi wartościami ciśnienia odsetek pacjentów, który będzie przyjmować leki (ale nigdy na tym nie skorzysta) wynosi 94%.
Zwróć też uwagę na dwie ostatnie grupy. Pacjenci z przedostatniej grupy (90-104) korzystają bardziej na leczeniu niż osoby z ostatniej grupy, ale przedostatnia grupa obejmuje też osoby z ciśnieniem 90-100.
W wynikach tych nie ma nic dziwnego – im mniejszy problem tym mniejsze ryzyko odczucia skutków choroby. Jednak liczba osób z mniejszym problemem jest znacznie większa niż osób z wysokim nadciśnieniem. Oznacza to, że znacznie więcej osób będzie przyjmować leki. I znacznie więcej osób będzie odczuwać skutki uboczne terapii.

Chyba, na tym właśnie polega pomysł pana Hunta! Przecież wszystkim wyprodukowanym nowym pacjentom w programie “Przegląd Zdrowia” można wcisnąć “lek” homeopatyczny. Pastylka z cukrem nie pomoże nikomu, ale też nikomu nie zaszkodzi. Ale za to ile można zarobić!

A ja myślałem, że ten Hunt jakiś niekumaty jest…

A co ty masz zrobić?

Pomyśleć, czy skoro jesteś zdrowy musisz iść do lekarza. Jeśli musisz, zapytaj jakie jest ryzyko zachorowania oraz jak bardzo skorzystasz na leczeniu. Zapytaj też co się stanie, jeśli tego nie zrobisz.

A jeśli chcesz zmniejszyć ryzyko wszystkich chorób objętych programem “Przeglądu Zdrowia” wystarczy kilka prostych kroków:
– Rzuć palenie
– Zrzuć kilka kilogramów
– Rusz dupę sprzed monitora
– Pij mniej alkoholu

Na zdrowie!

Artykuł pochodzi z bloga dr M. Zatońskiego

Ostrzeżenie KSP (oszustwo terapeutyczne)

[box type=”warning”] Ostrzeżenie Klubu Sceptyków Polskich[/box]

UWAGA!

hazard-bannerW związku z ostatnimi doniesieniami prasowymi na temat rzekomo “rewolucyjnej” metody leczenia wszystkich chorób nowotworowych opracowanej przez “naukowca” polskiego pochodzenia (dr Stefana Burzyńskiego) Klub Sceptyków Polskich ostrzega przed tzw. “terapią antyneoplastonową” wymyśloną przez lekarza polskiego – niestety – pochodzenia.

Dr Burzyński – bo tak brzmi jego nazwisko – wykorzystuje ludzką naiwność i nadzieję – i oferuje wymyśloną przez siebie terapię przeciw nowotworom (w cenie sięgającej 200 000 USD za osobę).

Ze względu na liczne zapytania KSP ostrzega:

  • Dr Stanisław Burzyński założył jednoosobowo swoją klinikę i wymyślił swoją “terapię” sam, w oderwaniu od całego dorobku naukowego i medycznego na świecie. Twierdzenia o skuteczności jego terapii pochodzą wyłącznie od niego samego i nie zostały nigdy przedstawione ani opublikowane (istnieją tylko w głowie doktora Burzyńskiego).
  • Pod jedną nazwą “choroby nowotworowe” ukrywa się wiele różnych chorób, o całkowicie różnym przebiegu, przyczynach i leczeniu. Nie ma jednej choroby nowotworowej (jednego raka) i nie ma jednej terapii. Gdyby tak było, postęp onkologii i wyniki leczenia byłyby znacznie lepsze.
  • Związki rzekomo przeciwnowotworowe (według dr Burzyńskiego) są otrzymywane m.in. z moczu. Jego terapia (którą on sam nazwał terapią antyneoplastonową, od angielskiego słowa neoplasm oznaczającego nowotwór) jest de facto rozwinięciem tzw. auto-urynoterapii (czyli terapii opartej na piciu moczu). Terapia ta nie jest skuteczna, i jest potencjalnie szkodliwa!
  • Dr Burzyński oficjalnie prowadzi badania naukowe. Nigdy jednak nie opublikował wyników swoich badań. Co więcej – znany jest z tego, że każe sobie płacić (!) za udział w swoich eksperymentach.
  • Badania dr Burzyńskiego rozpoczęte zostały (według niego samego) w 1977 roku. W ciągu 35 lat nie opublikował jednak ich rezultatów. Nic dziwnego – skoro każe płacić pacjentom za udział w tych badaniach – zarabia pieniądze dopóki rzekome badania trwają…
  • Dr Burzyński wykorzystuje lukę w przepisach prawnych w USA, które pozwalają stosować substancje niedopuszczone do leczenia, o ile prowadzone są badania kliniczne nad ich skutecznością. To kolejny powód, dla którego dr Burzyński nie zakończył jeszcze badań po 35 latach.
  • Przedstawiciele dr Burzyńskiego znani są z pozywania i wysyłania pogróżek osobom, które publikują artykuły krytykujące jego praktyki, oraz członkom ich rodzin (Quackometer)
  • W sądach w USA toczą się postępowania przeciwko Burzyńskiemu ws. wyłudzenia (Dr Rajj Singh). Niestety – ponieważ poszkodowani w podobnych sprawach umierają, wiele tego typu spraw nie znajduje rozstrzygnięcia.
  • W odpowiedniku Izb Lekarskich stanu Texas (Texas State Medical Board) znajduje się informacja, że dr Burzyński był skazany za wyłudzenia, a sprawa ws. zawieszenia jego prawa wykonywania zawodu lekarza jest w toku.
  • Dr Burzyński ostatnio próbował oszukać reportera BBC podczas pytań o jego rzekomą terapię i badania (video, BBC)
  • Nie ma żadnych podstaw, aby uznać, że terapia wymyślona przez dr Burzyńskiego ma jakąkolwiek skuteczność.
  • Nie ma żadnych podstaw, aby uznać, że terapia wymyślona przez dr Burzyńskiego jest bezpieczna.
  • Podawanie ludziom (w tym ciężko chorym) związków pochodzących z moczu jest potencjalnie szkodliwe dla zdrowia.

 

Klub Sceptyków Polskich ostrzega wszystkie osoby terminalnie chore na choroby nowotworowe przed poddaniem się ww. formie terapii.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że według obecnego stanu wiedzy, potrafimy leczyć tylko niektóre choroby nowotworowe.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że zgodne z osiągnięciami aktualnej wiedzy medycznej, leczenie chorób nowotworowych dostępne jest za darmo w państwowych placówkach medycznych.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że ewentualny udział w badaniach klinicznych nad leczeniem chorób nowotworowych (w celu np. uratowania życia przyszłym pacjentom, lub chęci poddania się eksperymentalnej terapii) jest bezpłatny. O szczegóły i aktualne badania należy pytać swojego onkologa.

***

 

dr n. med. Maciej Zatoński

– autor ubolewa nad faktem, że opisane wyłudzenia są autorstwem lekarza polskiego pochodzenia

 

Fabryka Pacjentów

Artykuł autorstwa dr Macieja Zatońskiego (oryginał)

Na przeczytanie tekstu potrzebujesz około 15 minut

Ostatnie 100 lat to złoty wiek medycyny. Dzięki zastosowaniu narzędzi naukowych zaczęliśmy w końcu skutecznie zwalczać choroby. Miliony ludzi żyje dzięki szczepieniom, antybiotykom, narkozie, zaawansowanej chirurgii i nowoczesnym lekom.

W pogoni za lepszym zdrowiem i dłuższym życiem prześcigają sie firmy farmaceutyczne, naukowcy i lekarze. I w tej pogoni wielu z nas zapomniało o drobnym szczególe: istnieje cena, którą płacimy za zdrowie – i mam na myśli coś znacznie ważniejszego niż honorarium lekarza…

Odrobina historii

Przez tysiące lat istnienia ludzi na naszej planecie człowiek był zdrowy. Czasami zachorował poważniej (i z reguły wtedy umierał) lub uległ wypadkowi (miał szczęście jeśli nie umarł i mógł dalej funkcjonować). Lekarze nie potrafili zbyt wiele – taniec dookoła ogniska, palenie zielsk wszelakich czy nacieranie czymkolwiek oleistym nie miało większego znaczenia dla pacjenta. Dzieci i starsi zwykle umierali. Silniejszym udawało sie przetrwać. Jednak taki stan rzeczy pozwolił dawnym szamanom (dziś: lekarzom) osiągnąć coś szalenie ważnego – wiedzę na temat przebiegu choroby.

Dzięki dokładnym opisom objawów i przebiegu chorób ludzkość nauczyła się rozpoznawać poszczególne patologie. Nauczyliśmy się ponadto, że jeśli niektórych chorych odizoluje się od zdrowych – to zaraza się nie rozniesie. Tak, tak – kwarantanna to jeden z pierwszych sukcesów w medycynie. Skuteczny sposób ratowania zdrowych ludzi osiągnięty wyłącznie dzięki obserwacji otaczającej natury i zjawisk, analizowaniu dostępnych danych i wyciąganiu wniosków. W czasach gdy choroby pochodziły od bogów i były karą za grzechy – był to spory przełom.

Co nauce wolno?

Nauka pozwala wyciągać wnioski, nawet jeśli nie znamy zjawisk rządzących danymi procesami. Odkrycie bakterii i wirusów (przyczyn wielu chorób zakaźnych) dokonało się znacznie później. Przez tysiące lat lekarze często bardziej szkodzili swoim pacjentom, niż im pomagali. Stosowanie jeszcze kilkaset lat temu w leczeniu chorób zakaźnych toksycznych dawek rtęci lub chininy było powszechną normą. Ojciec homeopatii (S. Hanneman) słusznie zauważył, że jeśli choremu podamy rozcieńczony roztwór “lekarstwa” (chininę lub rtęć) – to pacjent ma większe szanse na przetrwanie. Hanneman niestety błędnie zinterpretował wyniki swoich obserwacji (ponieważ założył – jak inni w jego czasach – że silne trucizny, to skuteczne leki). Wykazał jednak, że im mniej trucizny, tym lepiej dla zdrowia. Ludzkość empirycznie wiedziała o tym od dawna, jednak Hanneman potwierdził to w eksperymencie. Gdyby w jego czasach informacje rozchodziły się szybciej, ktoś wskazałby Hannemanowi poprawne wnioski z jego badań: “rtęć to nie jest skuteczny lek w zapaleniu płuc!”. Dziś wiemy znacznie lepiej jak testować skuteczność leku – porównujemy jego działanie i skutki uboczne do placebo – czyli do substancji tak rozcieńczonej, że nie zawiera żadnego związku i jest obojętna dla organizmu.

Dzisiaj ciągle żyją jeszcze ignoranci, którzy nie zrozumieli przełomowej obserwacji Hannemana i ciągle udają, że leczą swoich pacjentów starożytnymi metodami – to tzw. “homeopaci”.

Ale do rzeczy…

Wróćmy jednak do medycyny. Dziś w większości znanych chorób nie obserwujemy prawie nigdy ich naturalnego przebiegu. Aby uniknąć poważnych konsekwencji stosujemy:

  • szczepienia (nawet jak zachorujemy, to objawy będą minimalne w porównaniu do “pełnej wersji” choroby)
  • antybiotyki (wystarczą wczesne objawy, aby lekarz zalecił terapię
  • chirurgię lub radioterapię (wcześnie rozpoczęte leczenie nowotworu pozwala często na pełne wyleczenie
  • inne (dalej potrafimy izolować chorych, poprawiać jakość wody, unikać wypadków i zatruć

Ta lista to olbrzymie uproszczenie, jednak posłuży mi do zobrazowania pewnego problemu.

Wszystkiemu winne ubezpieczalnie…

Przez tysiące lat, aby rozpocząć leczenie – trzeba było najpierw zachorować. Zachorować, czyli “doświadczyć” skutków choroby. Objawy zawsze są subiektywne – każdy inaczej reaguje na ból, katar czy krwawienie. Ale dawniej trzeba było mieć jakieś objawy, aby wybrać się do lekarza. Inaczej wizyta nie miała sensu.

Całkiem niedawno jednak postęp nauk medycznych sprawił, że sytuacja uległa zmianie. A winne jest… nadciśnienie tętnicze. Otóż w wyniku obserwacji i dokonywanych pomiarów (nadciśnienie) zaobserwowaliśmy pewną zależność: im wyższe ciśnienie krwi, tym większa szansa na poważny problem ze zdrowiem.

Jeszcze w latach 50-tych niektórzy eksperci uważali wysokie ciśnienie za niezbędne do życia i dostarczenia krwi do wszystkich narządów. O ile lekarze potrafili zmierzyć ciśnienie krwi od ponad 100 lat, o tyle nie wiązali go z zagrożeniem dla zdrowia. Jednak firmy ubezpieczeniowe w tym samym czasie doskonale zdawały sobie sprawę z ryzyka związanego z wysokim ciśnieniem i powszechnie odmawiały ubezpieczeń zdrowotnych w USA osobom z tym problemem (Moser M.: Hypertension: A Turning Point in the History of Medicine” J. Clin. Hyp., 2006 (8):15-20).

Lekarze postanowili więc ten fenomen zbadać. Badaniu poddano 140 osób z wysokim ciśnieniem podzielonych na dwie grupy i poddano 6-miesięcznej obserwacji. Wprawdzie według dzisiejszych standardów badanie było malutkie, a obserwacja krótkotrwała (dziś bada się dziesiątki tysięcy ludzi przez dziesiątki lat), to jednak wyniki były jednoznaczne.

Wśród 70 osób z nadciśnieniem, którym podano leki obniżające ciśnienie krwi pojawiły się 2 komplikacje: jeden udar i jedno powikłanie (omdlenie) w wyniku zastosowania leku. W grupie osób nieleczonych (z wysokim ciśnieniem, ale bez objawów) 4 osoby zmarły, u kolejnych 4 wystąpił udar krwotoczny, u 6 zawał serca, u 3 niewydolność nerek, u 7 wylew krwi do gałki ocznej i 3 kolejnych było hospitalizowanych. Oczywiście wśród osób nieleczonych (otrzymujących placebo) nie wystąpiły powikłania ani skutki uboczne leczenia (JAMA, 1967 (202): 1028-34). Podsumowując: 27 ciężkich powikłań w ciągu 6 miesięcy u nieleczonych i 2 w grupie otrzymującej leki. Badanie małe, ale wnioski dość mocne.

Przypadek?

Wprawdzie mógł to być przypadek (to tak jakby podrzucić monetą 29 razy i wyrzucić 2 orzełki i 27 reszki) – jednak kolejne badania potwierdziły tą zależność – wysokie ciśnienie to wysokie ryzyko.

To małe badanie stało się podstawą do olbrzymiej zmiany w podejściu do medycyny.

Zaledwie 50 lat temu, po raz pierwszy w historii ludzkości, odkryliśmy, że można przedłużyć życie ludzi podając leki osobom, które jeszcze nie mają żadnych objawów ani nie odczuwają żadnych skutków choroby!

Podawanie leków osobom z nadciśnieniem jest wielokrotnie bezpieczniejsze, niż pozostawianie pacjentów bez leczenia. Od tego momentu zaczął się wyścig w poszukiwaniu nowych, łatwych do zmierzenia parametrów, których identyfikacja pozwalałaby na wczesne wykrywanie osób z grup ryzyka – a tym samym na wczesne rozpoczęcie leczenia i uniknięcie śmiertelnych lub okaleczających powikłań. Dziś pomiary takie jak BMI, poziom cukru we krwi, wartość ciśnienia, poziom cholesterolu (i jego dziesiątek odmian), gęstość kości czy markery chorób nowotworowych są stosowane powszechnie. Spora część osób zna nawet te wartości na pamięć.

W tym wszystkim czai się jednak mały chochlik… Otóż nie każda osoba z “nieprawidłowym” ciśnieniem, poziomem cukru czy cholesterolu kiedykolwiek doświadczy skutków swojej choroby… Kogo należy w takim razie leczyć? I jak ustawić granicę?

Co to jest NNT?

Jasne jest, że im wspomniane wartości bardziej odbiegają od normy, tym większe ryzyko powikłań i tym bardziej zalecane jest rozpoczęcie terapii. Wyobraź sobie, że osoba nieleczona (np. z wysokim ciśnieniem) ma 80% szans na ciężkie powikłanie w ciągu najbliższych 5 lat, a osoba leczona – zaledwie 8%. Wtedy 72% osób stosujących leczenie skorzysta na terapii. Innymi słowy: liczba osób, które należy poddać terapii, aby mieć pewność, że jedna osoba na tym skorzysta wynosi około 1.4 (1 / 0.72 = 1.4). Czyli – musimy “średnio” leczyć zaledwie 1.4 pacjenta przez 5 lat, aby jedną osobę uchronić przed ciężkim powikłaniem. Parametr ten oznaczamy umownie NNT (Number Needed to Treat).

Gdyby babcia miała wąsy

Co się jednak stanie, jeśli pacjent ma mniejsze ryzyko zachorowania w najbliższych latach (ponieważ jego wartość ciśnienia nie jest tak duża jak w podanej powyżej grupie)? Załóżmy, że ryzyko wystąpienia ciężkiego powikłania u osób nieleczonych wynosi 9%, a w grupie osób leczonych 3%. Liczba osób, które muszą zostać leczone, aby jedną osobę uchronić przed powikłaniem wynosi 18. (Umownie można to zapisać tak: NNT=18)

Oba podane powyżej przykłady opierają się na faktycznych danych z badań z lat 1970-1990 opublikowanych na łamach Journal of American Medical Association (JAMA). Pokazują one, że im mniejsze odstępstwo od normy (mniejsze ciśnienie), tym więcej osób należy leczyć “niepotrzebnie”, aby uchronić jedną osobę przed ciężkim powikłaniem (NNT=18). Ponieważ nie da rady określić, którą z każdych 18 leczonych osób należy poddać profilaktycznej terapii, sporo osób będzie przyjmować leki “na darmo”, mając nadzieję, że to właśnie ich życie zostanie ocalone.

Jeśli myślisz, że 1 na 18 to sporo, to rzuć okiem na to: aby uratować jedną osobę z nowotworem prostaty musimy zbadać… 1410 mężczyzn, oraz zoperować 48 z nich. To znaczy, że przy oznaczaniu markera raka prostaty (PSA) musimy zoperować “niepotrzebnie” 48 mężczyzn, aby jednego uratować od zgonu z powodu raka prostaty.

PSA-based screening reduced the rate of death from prostate cancer by 20% but was associated with a high risk of overdiagnosis (CCTN: ISRCTN49127736).

Owszem – medycyna ratuje życie. Ale czasami koszt jest całkiem spory… Problem bierze się z tego, że nie ma leczenia bez skutków ubocznych – a tych może być więcej, niż korzyści z leczenia.

Nowe = lepsze?

Wiemy już więc, że im bardziej “odstajemy od normy” (im “gorsze” mamy wyniki), tym więcej skorzystamy na prewencyjnej terapii. Tymczasem w medycynie normy są coraz bardziej wyśrubowane, leczenie zalecane jest coraz wcześniej a liczba pacjentów ciągle rośnie. Podam przykład – może coś innego niż ciśnienie. Weźmy na warsztat poziom cukru (glukozy) we krwi na czczo. Gdy zaczynałem studia medyczne (1997 rok) sprawa była prosta – jeśli poziom glukozy we krwi (na czczo) był wyższy niż 140 – to miałeś cukrzycę. Jednak zanim skończyłem pierwszy rok studiów, jakiś komitet fachowców (a konkretnie Expert Committee on the Diagnosis and Classification of Diabetes Mellitus) zmienił zasady gry: zalecono, aby cukrzycę rozpoznawać u ludzi, u których poziom glukozy jest wyższy niż 126. W ten sposób automatycznie w samych tylko Stanach Zjednoczonych w ciągu jednego dnia przybyło ponad 1 500 000 pacjentów z cukrzycą (NEJM, 2008 (358): 2545-59).

Ktoś zapytać może: “No i co w tym złego?”

Dobre pytanie. Ponieważ zmieniliśmy zasady gry w trakcie gry mamy teraz więcej ludzi z cukrzycą. Lecząc naszych nowych chorych potencjalnie zmniejszamy ilość możliwych powikłań cukrzycy u naszych pacjentów. Ale ponieważ nowi pacjenci znajdują się niżej na “skali ryzyka” (jeszcze wczoraj byli przecież zdrowi) szansa na pojawienie się u nich powikłań cukrzycy jest i tak znacznie mniejsza. Oznacza to, że liczba osób którą należy leczyć, aby jedna odniosła korzyść bardzo nam rośnie.

Jeśli leczymy ludzi z coraz mniejszą patologią, szansa na odniesienie korzyści z leczenia maleje, a szansa na skutki ubocznej terapii rośnie!

Podobnie było z ciśnieniem – dawniej, aby lekarz zalecił leczenie trzeba było mieć ciśnienie większe niż 160/100. Dziś lekarz położy na was łapska, gdy wartość ta osiągnie 140/90 (ta zmiana z dnia na dzień zwiększyła liczbę pacjentów w USA o 13 000 000 – JAMA, 1998 (179): 1615-22).

Jeśli chodzi o osteoporozę o kobiet – zmiana wartości gęstości mineralnej kości (T-score) z -2.5 na -2.0 pozwoliła wyprodukować ponad 6 500 000 kobiet, które należy leczyć.

To samo było z poziomem cholesterolu. W moim podręczniku do interny (miałem od rodziców) poziom cholesterolu uznany za niebezpieczny musiał przekraczać 300. W latach 90. wystarczyło mieć go już tylko 240 (tak było jak zaczynałem studia). W 1998 roku było to już 200. To wystarczyło aby w ciągu kilku minut wyprodukować w samych tylko Stanach Zjednoczonych 42 000 000 “nowych chorych”. Sporo, co nie?

Kliknij aby powiększyć

Kliknij aby powiększyć

Obrazek poniżej dobrze to pokazuje. Wystarczy rzut oka na rozkład poziomu cholesterolu w populacji aby zrozumieć, że dziś “chorować” może prawie połowa amerykańskiej populacji. Zmniejszenie progu powoduje gwałtowny przyrost liczby pacjentów ze znacznie mniejszym ryzykiem wystąpienia powikłań (takich, którzy mają małe szanse skorzystać na leczeniu). Jednym słowem – gwałtownie rośnie liczba osób, które musimy leczyć (NNT) aby jedna na tym skorzystała.

Widać też ładnie, że liczba osób w przedziale 200-240 znacznie przekracza liczbę osób w przedziale 240-320 (ponieważ poważnych patologii jest mniej niż tych łagodnych). Tak zresztą jest dla każdej znanej choroby.

Podsumowując – w USA zmiany progów diagnostycznych spowodowały z dnia na dzień wyprodukowanie ponad 60 000 000 nowych pacjentów. Liczba cukrzyków wzrosła o około 15%, ludzi z nadciśnieniem o 35%, z hiperlipidemią lub z osteoporozą o ponad 80% – w ciągu jednej nocy, wyłącznie poprzez zmianę progów diagnostycznych.

I kto to robi?

Wszystko co opisałem powyżej może wydawać się działaniem wyłącznie w interesie społecznym, gdyby nie pewien mały szczegół… Otóż niezależność ekspertów podejmujących decyzje o zmianach progów jest sprawą dość kontrowersyjną. Dla przykładu na czele panelu fachowców odpowiedzialnych za produkcję nowych cukrzyków stał konsultant opłacany przez Aventis Pharmaceuticals, Bristol-Myers Squibb, Eli Lilly, GlaxoSmithKline, Novartis, Merck i Pfeizer. (Health Affairs, 2007 (26): 1702-11). Dziwnym trafem wszystkie te koncerny produkują leki na cukrzycę…

Podobnie w “panelu nadciśnienia” 9 z 11 ekspertów opracowujących nowe normy było bezpośrednio powiązanych z producentami leków na nadciśnienie (Seattle Times, 26 czerwca 2005). Dociekliwi doszukają się też, że 8 z 9 fachowców odpowiedzialnych za obniżenie dopuszczalnego poziomu cholesterolu także była opłacana przez producentów statyn (leków obniżających poziom cholesterolu), o czym z radością doniósł Newsday 15 czerwca 2004 roku…

I jakoś dziwnym trafem sądzę, że jak na stole leży dużo pieniędzy to ekspertom łatwiej jest przeszacować skuteczność leczenia i przeoczyć kilka skutków ubocznych. Jeśli do tego producenci leków mogą ukrywać wyniki badań naukowych (dziwnym trafem ukrywają te negatywne, większość pozytywnych jest szybko publikowana) – to nawet uczciwi eksperci mają problem z poprawną oceną rzeczywistości. Lekarze mają problem z leczeniem swoich pacjentów. Pacjenci mają problem ze swoim zdrowiem. Problem dotyczy nas wszystkich…

Poprzyj kampanię AllTrials (“Wszystkie Badania”), którą w Polsce koordynuje Klub Sceptyków Polskich – wyślij list do polskich posłów w Parlamencie Europejskim i poproś o poparcie zmian prawnych, które zmuszą podmioty prowadzące badania na ludziach do publikacji wyników tych badań.

Szczegóły znajdziesz tutaj.

Apel KSP ws jawnych wyników badań klinicznych

Przekaż ten apel do wszystkich znajomych lekarzy i naukowców.

Drodzy Sympatycy,

Wczoraj (15.05.2013) szef dużej firmy farmaceutycznej Lilly (Jean-Michael Cossery) powiedział, że pacjenci nie chcą, aby firmy farmaceutyczne wydawały pieniądze na udostępnianie “starych danych”. Te “stare dane” to wyniki wszystkich badań i testów klinicznych, na których opiera się współczesna medycyna. To kolejna próba koncernów farmaceutycznych do ukrywania wyników badań.

Klub Sceptyków Polskich apeluje do wszystkich osób – a w szczególności do lekarzy, naukowców i pacjentów: Napiszcie proszę krótki e-mail do polskich posłów, krótko wyjaśniając dlaczego zależy wam na przejrzystości badań klinicznych.

Continue reading

Pastylki z cukrem za twoje podatki?

Ponieważ ktoś twierdzi, że homeopatia (leczenie cukrem) to niby panaceum na wszelkie boleści, które powinno być refundowane przez NFZ – czyli z naszych podatków – prosimy uprzejmie wszystkich ludzi wyposażonych w odrobinę zdrowego rozsądku o podpisanie petycji PRZECIW na stronie http://www.petycje.pl/9151

Homeopatia=wodaDziękujemy!

Homeopatia przerżnięta (na pół)

Wbrew temu, co opowiadają członkowie towarzystw, stowarzyszeń i sekt, wspierani przez fanów, miłośników, cudownie wyleczonych, a także uczestników sabatów „naukowych” – Polacy okazali się narodem, który, jako pierwszy w Europie, przejrzał na oczy.

Otóż, liczba sprzedawanych opakowań „leków” homeopatycznych zmniejszyła się od 2002 roku o połowę! (informacja prasowa na końcu artykułu). A spadkowy trend przyspiesza.

Continue reading