Tag Archives: medycyna

Przebadani

NHS – National Health Service to brytyjski odpowiednik naszego NFZ. Ostatnio na czele tej organizacji, odpowiedzialnej bezpośrednio za zdrowie Brytyjczyków, znalazł się Pan Jeremy Hunt. Ten konserwatywny polityk jest wielce “zasłużony” dla spraw związanych ze zdrowiem – te zasługi to głównie wspieranie homeopatii (“leczenia” pastylkami z cukrem) oraz zablokowana przez sąd próba spłacania długów jednego szpitala pieniędzmi innego.

Poza wiarą w wielokrotnie zdyskredytowane pseudo-terapie, pan Hunt ostatnio wpadł na pomysł tzw. “Przeglądów zdrowia”. Pomysł ten przypomina trochę przeglądy okresowe pojazdów. Cel jest wielce szlachetny. Oto bowiem zdrowe osoby, w wieku między 40 a 74 lata zostaną zaproszone na bezpłatne badania! W trakcie tych badań lekarze zwrócą uwagę na styl życia, czynniki ryzyka, zmierzone zostanie ciśnienie oraz poziom cholesterolu. Na podstawie tych badań osobom o większym ryzyku zostaną zapisane leki na nadciśnienie oraz lekarz zaleci ruszenie dupy sprzed telewizora, aby stracić kilkadziesiąt kilogramów. Dzięki temu Brytyjczycy będą zdrowsi, a choroby takie jak cukrzyca, udar, choroby serca, choroby nerek czy demencja – nie będą nękać nikogo.

Czyż to nie jest genialny pomysł?

Nie, nie jest.

O ile od Pana Hunta ciężko oczekiwać naukowego podejścia do medycyny (on woli chorym wciskać cukier), o tyle osoba na wysokim stanowisku powinna wykazywać odrobinę zdrowego rozsądku. Więc poniższy tekst poświęcony będzie głównie myśleniu – tak aby osoba, która o medycynie nie ma pojęcia, mogła zorientować się czy pomysł “Przeglądów Zdrowia” jest słuszny.

Pomysł przeglądów zdrowotnych dla wielu osób może wydawać się dobrym pomysłem. Jesteśmy z każdej strony zachęcani do rutynowych badań lekarskich, wizyt u stomatologia, itp. Ponieważ wiele chorób może przebiegać w ukryciu przez wiele lat, wyłapywanie problemów odpowiednio wcześnie wydaje się być dobrym pomysłem. Na przykład nadciśnienie może rozwijać się przez wiele lat zanim odczujemy jego skutki. Jeśli skutkiem tym będzie na przykład udar (pęknięcie naczynia krwionośnego i wylanie się krwi do mózgu) – na leczenie może być już za późno. Ale gdyby udało się wykryć nadciśnienie wcześnie – wtedy można przy pomocy prostych i tanich leków utrzymać je w normie znacznie zmniejszając ryzyko udaru. Podobnie jest z cukrzycą lub nowotworami.

Medycyna w ciągu ostatnich lat zrobiła spory postęp. Odkryliśmy nowe leki, odkryliśmy szczepionki przeciwko nieuleczalnym chorobom, przeszczepiamy organy, produkujemy nowe tkanki z komórek macierzystych. Mamy narzędzia, które pozwalają nam zajrzeć wgłąb organizmu bez otwierania go. To wszystko nie było możliwe ani dostępne kilkadziesiąt lat temu.

Przez dziesiątki tysięcy lat o chorobach dowiadywaliśmy się dopiero wtedy, kiedy pacjent odczuwał ich skutki. Dzisiaj dzięki tomografii, rezonansom czy badaniom laboratoryjnym potrafimy odkryć odstępstwa od normy u osób, które nie mają objawów.

Pozornie więc idea “Przeglądów Zdrowia” wydaje się być niezła. Ja osobiście nigdy nie byłem na okresowych badaniach u lekarza – ale to raczej dlatego, że sam siebie widzę codziennie. Swoim pacjentom zalecam regularne kontrole, zwłaszcza w uzasadnionych przypadkach.

Sprawni czytelnicy być może już widzą, na czym polega problem…

Czym innym jest szukanie przyczyny u osoby z dolegliwościami, a czym innym jest badanie osób zdrowych. Problem ten (nazwany naddiagnostyką) jest bardzo złożony, ale postaram się go wyjaśnić na wybranych przez pana Hunta przykładach.

Kto jest chory?

Zadajmy sobie pytanie: Kto jest chory? Czy ten, kto ma objawy (odczuwa skutki choroby)? Czy może ten, u kogo odkryliśmy coś przy pomocy nowoczesnej technologii?

Ten fundamentalny problem nie istniał przez ostatnie dziesiątki tysięcy lat. Pojawił się dopiero wraz z nadejściem nowoczesnej medycyny – czyli raptem kilkadziesiąt lat temu. Dlaczego to w ogóle jest problem? Dlatego, że wymyka się definicji choroby, którą znamy od tysięcy lat. Podam przykład. Wyobraźmy sobie, dwie identyczne osoby (klony). Oboje są całkowicie wolni od jakichkolwiek objawów. Są u szczytu formy. Panowie udali się na “Przegląd Zdrowia”. Ich wyniki badań przedstawiam poniżej:

tab1

W wyniku przeglądu, Czesiek został uznany za osobę z nadciśnieniem tętniczym. Ponieważ nie jest otyły, nie pali papierosów, a 2 razy w tygodniu gra z kolegami w tenisa – lekarz zalecił rozpoczęcie przyjmowania leków na nadciśnienie. Przegląd okazał się zbawieniem dla Cześka. Dzięki temu będzie dłużej cieszył się zdrowiem… Oczywiście jeśli tylko nie weźmie za bardzo do siebie swojej choroby, nie zmartwi się rozpoznaniem i nie zacznie z tego powodu palić papierosów; albo aby nie “podnosić ciśnienia” nie wpadnie na pomysł aby rzadziej grać w tenisa. Obniżenie ciśnienia może też powodować gorsze samopoczucie, omdlenia, upadki (i następujące w ich wyniku złamania lub urazy). Leki na nadciśnienie mogą powodować odwodnienie, problemy z nerkami, zaburzenia erekcji, zmęczenie, zaburzenia pracy serca, objawy przypominające astmę, kaszel, depresję, bezsenność, wysypkę, i takie tam. Mogą, ale nie muszą.

Problem polega na tym, że leki wcale nie muszą sprawiać, że Czesiek będzie dłużej żyć; albo, że nie dostanie nigdy wylewu krwi do mózgu. I to wcale nie dlatego, że zapomni któregoś dnia zażyć swoich leków.

Ponieważ przed wykonaniem “Przeglądu Zdrowia” Czesiek był zdrowy, co się stało teraz? Czy teraz nagle stał się chory? A może chory był wcześniej? Może nadal nie jest chory? Ale przecież ma nadciśnienie, a lekarz zalecił przyjmowanie tabletek…

Nadciśnienie

Nie każda osoba, u której uda się coś stwierdzić jest chora. Jest bowiem spora różnica między osobą dotychczas zdrową z przypadkowo wykrytym podniesionym ciśnieniem, a pacjentem z objawami nadciśnienia.

Wybrałem nadciśnienie jako pierwszy przykład, ponieważ to właśnie ta choroba była pierwszym schorzeniem w historii medycyny gdzie wprowadzono leczenie osób, które nie mają objawów (Stein R., 2007). Wcześniej lekarze generalnie zaczynali leczenie u osób, które objawy miały.

To przełom w medycynie. Nagle bowiem osoby całkowicie zdrowe, bez żadnych problemów, zostały sklasyfikowane jako chore (wymagające leczenia).

Jak to się stało?

Wszystkiemu winne firmy ubezpieczeniowe. Jeszcze w pod koniec lat 50. XX wieku wielu lekarzy uważało, że wysokie ciśnienie jest konieczne u niektórych pacjentów, aby dostarczyć skutecznie krew do wielu organów. W tym samym czasie większość firm na amerykańskim rynku ubezpieczeń zdrowotnych zwróciła uwagę na fakt, że osoby z wyższym ciśnieniem umierają szybciej – więc zaczęły odmawiać polis zdrowotnych osobom z wysokim ciśnieniem (Moser M., JCH, 2006 (8): 15-26; Hamdy RC, SMJ, 2001 (94): 1045-47).

Naukowcy postanowili to zbadać. Jak? Bardzo łatwo. Bierzemy pod lupę grupę osób z wysokim ciśnieniem. Losowo dzielimy ich na dwie równe grupy. Połowę leczymy (podajemy leki obniżające ciśnienie). Połowę zostawiamy w spokoju. I patrzymy co się dzieje.

Wprawdzie tego typu badanie (tzw. randomizowane badanie kliniczne) zostało wymyślone w latach 40. XX wieku przez brytyjskich epidemiologów, to do dziś nie jest standardem w naukach medycznych. To dziwne, bo to jedna z najlepszych metod na sprawdzenie co w medycynie działa, a co nie.

Jeśli obie grupy nie różnią się niczym, poza badanym parametrem – w tym przypadku otrzymywaniem leków obniżających ciśnienie – to efekt końcowy powinien być skutkiem stosowania leku.

Takie badanie właśnie zostało przeprowadzone pod koniec lat 50 (JAMA, 1967 (202): 1028-34). Zebrano do kupy 140 osób z nadciśnieniem. Połowa dostała leki obniżające ciśnienie, a połowa (70) nie. Grupy obserwowano przez 18 miesięcy. Owszem – jak na dzisiejsze standardy – grupy były małe, a badanie trwało krótko, ale wyniki były ciekawe. W grupie leczonej 1 osoba dostała udaru, a 1 osoba miała powikłania związane z przyjmowaniem leków. W grupie nieleczonej 4 osoby zmarły, 4 miały udar, 6 zawał serca, 3 niewydolność nerek, 7 krwotok do gałki ocznej, 3 trafiły do szpitala z innym powikłaniem nadciśnienia. Komplikacji związanych z leczeniem nie było (bo nie było leczenia). Gdyby nie było leczenia, problemy powinny rozkładać się równo w obu grupach. To mniej więcej tak, jakby 29 razy rzucić monetą i wyrzucić tylko 2 reszki. To możliwe, ale bardzo mało prawdopodobne. To pionierskie badanie wyraźnie pokazało, że nadciśnienie warto leczyć.

Po odpowiednim przeliczeniu powyżej podanych liczb, 5-letnie ryzyko wystąpienia powikłań w grupie nieleczonych wynosi około 80%. W grupie leczonej około 9%. Jeśli weźmiemy pod uwagę inne okresy czasu wyniki będą inne, ale ciągle jednoznaczne. Na przykład ryzyko incydentu w ciągu następnych 10 lat w opisanej powyżej grupie osób nieleczonych wyniesie 95%, a w grupie leczonej 15%. Tak czy inaczej – leczyć warto. Ja bym siebie leczył.

Zaznaczyć jednak należy, że 50 lat pod uwagę wzięto wyłącznie pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego (ta druga cyferka) większą od 115 – na przykład 170/118. Ile osób należy leczyć, aby jednej uratować życie? To tak zwany parametr NNT (od angielskiego “Number Needed to Treat”). Oznacza on ile osób musimy leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dla podanego przykładu NNT wynosi: 1 / (80%-8%). Czyli 1/0.72 = 1.3888. Musimy leczyć około 1.4 osoby, aby jednej uratować życie. Innymi słowy – prawie każdy (znaczna większość) skorzysta.

Tu się kończą dobre wiadomości. Jakoś bowiem należy ustalić granicę? Jakie ciśnienie jest niebezpieczne? Kiedy je obniżać? Jaka wartość jest normalna, a jaka nie? Zdrowy rozsądek wskazuje, że im mniejsze ciśnienie, tym mniejsze ryzyko udaru lub zawału. Im wyższe, tym gorzej.

O tym jak ustala się graniczne wartość w medycynie mało kto wie (o tym za chwilę). W latach 50. XX wieku (gdy przeprowadzano opisane badanie) lekarze uważali tylko wartość rozkurczową za istotny parametr. Do 1997 roku większość lekarzy nie leczyła każdego pacjenta z nadciśnieniem. Ale w 1997 roku zmieniono reguły gry. Za osoby chore (narażone) zaczęto uważać każdego, kto ma ciśnienie tętnicze wyższe niż 140/90. Pamiętam to dobrze, ponieważ był to rok, gdy zaczynałem studia medyczne. Na początku roku akademickiego jak miałeś ciśnienie 150/95 – byłeś jeszcze zdrowy. Jak zdawałem ostatni egzamin pierwszej sesji, wystarczyło 140/90 aby uznać Cię za osobę chorą. Ale to nie wszystko: osoby z ciśnieniem między 130/85 a 139/89 zakwalifikowano do grupy osób z tzw. “ciśnieniem wysokim, prawidłowym”. Ale już w 2007 roku zmieniono nazwę tego stanu na “przed-naciśnienie” (z ang. pre-hypertension). Dlaczego? Bo badanie wykazało, że jak zaczniemy podawać tej grupie leki na nadciśnienie, to mają one mniejszą szansę na… pojawienie się nadciśnienia (!). To nie jest niestety dowcip (NEJM, 2006 (354): 1685-97). To mniej więcej tak samo, gdyby zbadać jak wciskanie pedału hamulca zmniejsza szansę na przekroczenie prędkości. Genialne!

Co to oznacza? Przede wszystkim więcej pacjentów, więcej sprzedanych leków, więcej uratowanych przez zawałem i udarem chorych. Same zalety?

Otóż, im niżej ustawimy poprzeczkę, tym więcej osób trzeba niepotrzebnie leczyć, aby jedna osoba skorzystała na leczeniu. Dzieje się tak, ponieważ liczba niebezpiecznych incydentów będzie spadać wraz ze spadkiem wartości granicznej.

Fenomen rozpoznawania chorób u osób, które nigdy nie odczują skutków choroby nazywa się naddiagnostyką. Wraz z obniżaniem poprzeczki diagnostycznej więcej osób klasyfikujemy jako chorych. Więcej osób poddajemy leczeniu. Więcej osób odczuje negatywne skutki leczenia.

Cukrzyca

Jeśli przykład z nadciśnieniem Cię nie przekonuje, weźmy na warsztat cukrzycę. Choroba ta (zwana także “cichym mordercą”) może przebiegać w ukryciu (bez objawów) przez wiele lat. Pozostawiona bez leczenia prowadzi do zawału serca, ślepoty, uszkodzenia nerek, amputacji nóg, itp. Dość poważna sprawa. Sprawa jest tak poważna, że istnieje nawet cała specjalizacja lekarska poświęcona tej jednej chorobie – diabetologia.

Cukrzyca typu 2 może być całkowicie bezobjawowa, podobnie jak nadciśnienie. Część osób z podniesionym poziomem cukru dostanie wyżej wymienionych powikłań. Część nie dostanie ich nigdy. Możemy przyjąć, że im wyższy poziom cukru, tym szansa na powikłania większa. I na odwrót.

Gdy zaczynałem studiować medycynę poziom glukozy we krwi (na czczo) musiał być większy niż 140, aby lekarz zaczął wciskać ci leki. W czasie studiów komitet fachowców (Expert Committee on the Diagnosis and Classification of Diabetes Mellitus) zmienił tą wartość ze 140 na 126. W samych tylko Stanach Zjednoczonych udało się w ten sposób wyprodukować w ciągu jednego popołudnia ponad 1 500 000 nowych chorych z cukrzycą.

To niekoniecznie jest coś złego. Przecież w ten sposób zmniejszamy szansę na powikłania cukrzycowe w nowej grupie pacjentów. Ponieważ jednak nowa grupa, to osoby z poziomem glukozy we krwi miedzy 126 a 140, ryzyko na powikłania cukrzycy wśród tych nowych chorych jest już wyjściowo niższe.

Podobnie więc jak w przypadku nadciśnienia – przeciętna osoba z tej grupy ma mniejsze szanse na to aby kiedykolwiek zachorować, a tym samym ma mniejsze szanse, aby skorzystać na terapii.

Amerykański Narodowy Instytut Zdrowia (NIH) przeprowadził nawet badanie, aby sprawdzić czy intensywne obniżanie poziomu cukru sprawia, że pacjenci rzadziej umierają na zawał albo udar. Zbadano ponad 10 000 osób z cukrzycą. Połowa otrzymała terapię, która obniżała średni poziom cukru (ale do wartości wyższych niż norma), druga połowa otrzymywała leki przywracające poziom cukru do normy. Badanie rozpoczęte w 2003 roku zostało przerwane 6 lutego 2008 roku, ponieważ okazało się, że intensywne obniżanie poziomu cukru we krwi podnosiło ryzyko zgonu o około 25%. Intensywne leczenie okazało się być gorsze… Czy w związku z tym warto produkować nowych cukrzyków, obniżając normy diagnostyczne?

“Niezależni eksperci”

Niezależność ekspertów ustalających normy może budzić wątpliwości. Na przykład – szef komisji odpowiedzialnej za obniżenie progu diagnostycznego dla cukrzycy był zatrudniony jednocześnie przez Aventis Pharmaceuticals, Bristol-Myers Squibb, Eli Lilly, GlaxoSmithKline, Novartis, Merck oraz Pfizera – czyli prawie wszystkie firmy produkujące insulinę (lek stosowany w leczeniu cukrzycy). Dla ciekawskich – ten pan to James R. Gavin.

Chciałbym wierzyć, że zależało im tylko na losach pacjentów, a nie na powiększeniu rynku zbytu.

Podobnie w przypadku nadciśnienia – panel ekspertów ustalających nowe normy diagnostyczne (których lekarze muszą się trzymać) składał się z 11 fachowców. Jedynie 9 (dziewięciu) w nich było finansowo powiązanych z producentami leków na nadciśnienie (Wilson, 2005).

Gdybyś nie wiedział – to podobnie w panelu osób odpowiedzialnych za ustalenie norm dla cholesterolu 8 z 9 członków komisji było opłacanych przez producentów leków na obniżenie cholesterolu (Ricks D, 2004).

Mam nadzieję, że każdy z tych ekspertów głęboko wierzył, że zaproponowane zmiany norm sprawią, że lekarze nie przegapią nikogo, kto mógłby skorzystać na terapii.

Problemy z leczeniem

Przyjmijmy więc, że normy nie zostały obniżone po to, żeby wyprodukować pacjentów tylko po to, aby ktoś na tym zarobił. Załóżmy dobre intencje u wspomnianych ekspertów. Co prawda, z dnia na dzień przybyło parę milionów chorych, ale przecież część z tych “nowych-chorych” odczuje być może kiedyś skutki nadciśnienia, cukrzycy czy podniesionego cholesterolu w ciągu swojego życia. To przecież nic złego, że staramy się im pomóc… (dla ciekawskich – zobacz: Fabryka Pacjentów)

Tradycyjnie medycyna koncentrowała się na rozwiązaniu problemu osoby chorej. Ale w ciągu ostatnich lat osoba chora to nie jest już ktoś, kto ma objawy. To ktoś kto ma ryzyko. Ryzyko, że pojawią się objawy. Leczenie bowiem coraz bardziej staje się zarządzaniem ryzykiem.

Im mniejsze wyjściowe ryzyko pojawienia się objawów choroby, tym więcej osób musi być niepotrzebnie leczonych, aby uchronić jedną osobę przed powikłaniami. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że każde leczenie powoduje pewne skutki uboczne. Jeśli wyjściowe ryzyko zachorowania jest niewielkie, tym większa szansa na to, że zamiast skutków choroby odczujemy skutki uboczne leczenia.

Niestety nie da się określić kto z grupy osób przyjmujących leki skorzysta, a kto nie skorzysta albo straci. Wiemy ile osób po określonej liczbie lat zyska. Ale nie wiemy jak to będzie w indywidualnym przypadku.

Technologia pozwala nam poszukiwać odstępstw od arbitralnie ustalonych norm wyjątkowo skutecznie.

Wróćmy do przykładu badania z nadciśnieniem. Pamiętacie badanie z końca lat 50. XX wieku? Wśród pacjentów z wartością ciśnienia rozkurczowego większą od 115, około 72% pacjentów skorzysta na terapii.

Popatrzmy więc na badania podobne, ale “biorące na warsztat” niższe wartości ciśnienia rozkurczowego (JAMA 1970 (213): 1143-52 oraz JAMA 1993 (270): 713-24). Dodam, że wszystkie wyniki przedstawionych badań dotyczą tylko: randomizowanych badań klinicznych, wyłącznie ciśnienia rozkurczowego oraz wyłącznie dla “starych” kryteriów (dziś masz problem, jak ciśnienie rozkurczowe jest większe niż 85).

tab 3

Widzisz co się dzieje? Ponieważ nie leczymy chorych, tylko zarządzamy ryzykiem, im mniejszy problem wyjściowo, tym mniejsza szansa na zachorowanie w ogóle. Zwróćcie uwagę, że ryzyko dla osób nieleczonych z drugą cyferką wartości ciśnienia większą niż 90, ale mniejszą niż 100 jest prawie takie samo jak dla osób leczonych z wartością ciśnienia rozkurczowego >115.
Widać też wyraźnie, że wśród osób z niskimi wartościami ciśnienia odsetek pacjentów, który będzie przyjmować leki (ale nigdy na tym nie skorzysta) wynosi 94%.
Zwróć też uwagę na dwie ostatnie grupy. Pacjenci z przedostatniej grupy (90-104) korzystają bardziej na leczeniu niż osoby z ostatniej grupy, ale przedostatnia grupa obejmuje też osoby z ciśnieniem 90-100.
W wynikach tych nie ma nic dziwnego – im mniejszy problem tym mniejsze ryzyko odczucia skutków choroby. Jednak liczba osób z mniejszym problemem jest znacznie większa niż osób z wysokim nadciśnieniem. Oznacza to, że znacznie więcej osób będzie przyjmować leki. I znacznie więcej osób będzie odczuwać skutki uboczne terapii.

Chyba, na tym właśnie polega pomysł pana Hunta! Przecież wszystkim wyprodukowanym nowym pacjentom w programie “Przegląd Zdrowia” można wcisnąć “lek” homeopatyczny. Pastylka z cukrem nie pomoże nikomu, ale też nikomu nie zaszkodzi. Ale za to ile można zarobić!

A ja myślałem, że ten Hunt jakiś niekumaty jest…

A co ty masz zrobić?

Pomyśleć, czy skoro jesteś zdrowy musisz iść do lekarza. Jeśli musisz, zapytaj jakie jest ryzyko zachorowania oraz jak bardzo skorzystasz na leczeniu. Zapytaj też co się stanie, jeśli tego nie zrobisz.

A jeśli chcesz zmniejszyć ryzyko wszystkich chorób objętych programem “Przeglądu Zdrowia” wystarczy kilka prostych kroków:
– Rzuć palenie
– Zrzuć kilka kilogramów
– Rusz dupę sprzed monitora
– Pij mniej alkoholu

Na zdrowie!

Artykuł pochodzi z bloga dr M. Zatońskiego

Ostrzeżenie KSP (oszustwo terapeutyczne)

[box type=”warning”] Ostrzeżenie Klubu Sceptyków Polskich[/box]

UWAGA!

hazard-bannerW związku z ostatnimi doniesieniami prasowymi na temat rzekomo “rewolucyjnej” metody leczenia wszystkich chorób nowotworowych opracowanej przez “naukowca” polskiego pochodzenia (dr Stefana Burzyńskiego) Klub Sceptyków Polskich ostrzega przed tzw. “terapią antyneoplastonową” wymyśloną przez lekarza polskiego – niestety – pochodzenia.

Dr Burzyński – bo tak brzmi jego nazwisko – wykorzystuje ludzką naiwność i nadzieję – i oferuje wymyśloną przez siebie terapię przeciw nowotworom (w cenie sięgającej 200 000 USD za osobę).

Ze względu na liczne zapytania KSP ostrzega:

  • Dr Stanisław Burzyński założył jednoosobowo swoją klinikę i wymyślił swoją “terapię” sam, w oderwaniu od całego dorobku naukowego i medycznego na świecie. Twierdzenia o skuteczności jego terapii pochodzą wyłącznie od niego samego i nie zostały nigdy przedstawione ani opublikowane (istnieją tylko w głowie doktora Burzyńskiego).
  • Pod jedną nazwą “choroby nowotworowe” ukrywa się wiele różnych chorób, o całkowicie różnym przebiegu, przyczynach i leczeniu. Nie ma jednej choroby nowotworowej (jednego raka) i nie ma jednej terapii. Gdyby tak było, postęp onkologii i wyniki leczenia byłyby znacznie lepsze.
  • Związki rzekomo przeciwnowotworowe (według dr Burzyńskiego) są otrzymywane m.in. z moczu. Jego terapia (którą on sam nazwał terapią antyneoplastonową, od angielskiego słowa neoplasm oznaczającego nowotwór) jest de facto rozwinięciem tzw. auto-urynoterapii (czyli terapii opartej na piciu moczu). Terapia ta nie jest skuteczna, i jest potencjalnie szkodliwa!
  • Dr Burzyński oficjalnie prowadzi badania naukowe. Nigdy jednak nie opublikował wyników swoich badań. Co więcej – znany jest z tego, że każe sobie płacić (!) za udział w swoich eksperymentach.
  • Badania dr Burzyńskiego rozpoczęte zostały (według niego samego) w 1977 roku. W ciągu 35 lat nie opublikował jednak ich rezultatów. Nic dziwnego – skoro każe płacić pacjentom za udział w tych badaniach – zarabia pieniądze dopóki rzekome badania trwają…
  • Dr Burzyński wykorzystuje lukę w przepisach prawnych w USA, które pozwalają stosować substancje niedopuszczone do leczenia, o ile prowadzone są badania kliniczne nad ich skutecznością. To kolejny powód, dla którego dr Burzyński nie zakończył jeszcze badań po 35 latach.
  • Przedstawiciele dr Burzyńskiego znani są z pozywania i wysyłania pogróżek osobom, które publikują artykuły krytykujące jego praktyki, oraz członkom ich rodzin (Quackometer)
  • W sądach w USA toczą się postępowania przeciwko Burzyńskiemu ws. wyłudzenia (Dr Rajj Singh). Niestety – ponieważ poszkodowani w podobnych sprawach umierają, wiele tego typu spraw nie znajduje rozstrzygnięcia.
  • W odpowiedniku Izb Lekarskich stanu Texas (Texas State Medical Board) znajduje się informacja, że dr Burzyński był skazany za wyłudzenia, a sprawa ws. zawieszenia jego prawa wykonywania zawodu lekarza jest w toku.
  • Dr Burzyński ostatnio próbował oszukać reportera BBC podczas pytań o jego rzekomą terapię i badania (video, BBC)
  • Nie ma żadnych podstaw, aby uznać, że terapia wymyślona przez dr Burzyńskiego ma jakąkolwiek skuteczność.
  • Nie ma żadnych podstaw, aby uznać, że terapia wymyślona przez dr Burzyńskiego jest bezpieczna.
  • Podawanie ludziom (w tym ciężko chorym) związków pochodzących z moczu jest potencjalnie szkodliwe dla zdrowia.

 

Klub Sceptyków Polskich ostrzega wszystkie osoby terminalnie chore na choroby nowotworowe przed poddaniem się ww. formie terapii.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że według obecnego stanu wiedzy, potrafimy leczyć tylko niektóre choroby nowotworowe.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że zgodne z osiągnięciami aktualnej wiedzy medycznej, leczenie chorób nowotworowych dostępne jest za darmo w państwowych placówkach medycznych.

***

Klub Sceptyków Polskich informuje, że ewentualny udział w badaniach klinicznych nad leczeniem chorób nowotworowych (w celu np. uratowania życia przyszłym pacjentom, lub chęci poddania się eksperymentalnej terapii) jest bezpłatny. O szczegóły i aktualne badania należy pytać swojego onkologa.

***

 

dr n. med. Maciej Zatoński

– autor ubolewa nad faktem, że opisane wyłudzenia są autorstwem lekarza polskiego pochodzenia

 

Fabryka Pacjentów

Artykuł autorstwa dr Macieja Zatońskiego (oryginał)

Na przeczytanie tekstu potrzebujesz około 15 minut

Ostatnie 100 lat to złoty wiek medycyny. Dzięki zastosowaniu narzędzi naukowych zaczęliśmy w końcu skutecznie zwalczać choroby. Miliony ludzi żyje dzięki szczepieniom, antybiotykom, narkozie, zaawansowanej chirurgii i nowoczesnym lekom.

W pogoni za lepszym zdrowiem i dłuższym życiem prześcigają sie firmy farmaceutyczne, naukowcy i lekarze. I w tej pogoni wielu z nas zapomniało o drobnym szczególe: istnieje cena, którą płacimy za zdrowie – i mam na myśli coś znacznie ważniejszego niż honorarium lekarza…

Odrobina historii

Przez tysiące lat istnienia ludzi na naszej planecie człowiek był zdrowy. Czasami zachorował poważniej (i z reguły wtedy umierał) lub uległ wypadkowi (miał szczęście jeśli nie umarł i mógł dalej funkcjonować). Lekarze nie potrafili zbyt wiele – taniec dookoła ogniska, palenie zielsk wszelakich czy nacieranie czymkolwiek oleistym nie miało większego znaczenia dla pacjenta. Dzieci i starsi zwykle umierali. Silniejszym udawało sie przetrwać. Jednak taki stan rzeczy pozwolił dawnym szamanom (dziś: lekarzom) osiągnąć coś szalenie ważnego – wiedzę na temat przebiegu choroby.

Dzięki dokładnym opisom objawów i przebiegu chorób ludzkość nauczyła się rozpoznawać poszczególne patologie. Nauczyliśmy się ponadto, że jeśli niektórych chorych odizoluje się od zdrowych – to zaraza się nie rozniesie. Tak, tak – kwarantanna to jeden z pierwszych sukcesów w medycynie. Skuteczny sposób ratowania zdrowych ludzi osiągnięty wyłącznie dzięki obserwacji otaczającej natury i zjawisk, analizowaniu dostępnych danych i wyciąganiu wniosków. W czasach gdy choroby pochodziły od bogów i były karą za grzechy – był to spory przełom.

Co nauce wolno?

Nauka pozwala wyciągać wnioski, nawet jeśli nie znamy zjawisk rządzących danymi procesami. Odkrycie bakterii i wirusów (przyczyn wielu chorób zakaźnych) dokonało się znacznie później. Przez tysiące lat lekarze często bardziej szkodzili swoim pacjentom, niż im pomagali. Stosowanie jeszcze kilkaset lat temu w leczeniu chorób zakaźnych toksycznych dawek rtęci lub chininy było powszechną normą. Ojciec homeopatii (S. Hanneman) słusznie zauważył, że jeśli choremu podamy rozcieńczony roztwór “lekarstwa” (chininę lub rtęć) – to pacjent ma większe szanse na przetrwanie. Hanneman niestety błędnie zinterpretował wyniki swoich obserwacji (ponieważ założył – jak inni w jego czasach – że silne trucizny, to skuteczne leki). Wykazał jednak, że im mniej trucizny, tym lepiej dla zdrowia. Ludzkość empirycznie wiedziała o tym od dawna, jednak Hanneman potwierdził to w eksperymencie. Gdyby w jego czasach informacje rozchodziły się szybciej, ktoś wskazałby Hannemanowi poprawne wnioski z jego badań: “rtęć to nie jest skuteczny lek w zapaleniu płuc!”. Dziś wiemy znacznie lepiej jak testować skuteczność leku – porównujemy jego działanie i skutki uboczne do placebo – czyli do substancji tak rozcieńczonej, że nie zawiera żadnego związku i jest obojętna dla organizmu.

Dzisiaj ciągle żyją jeszcze ignoranci, którzy nie zrozumieli przełomowej obserwacji Hannemana i ciągle udają, że leczą swoich pacjentów starożytnymi metodami – to tzw. “homeopaci”.

Ale do rzeczy…

Wróćmy jednak do medycyny. Dziś w większości znanych chorób nie obserwujemy prawie nigdy ich naturalnego przebiegu. Aby uniknąć poważnych konsekwencji stosujemy:

  • szczepienia (nawet jak zachorujemy, to objawy będą minimalne w porównaniu do “pełnej wersji” choroby)
  • antybiotyki (wystarczą wczesne objawy, aby lekarz zalecił terapię
  • chirurgię lub radioterapię (wcześnie rozpoczęte leczenie nowotworu pozwala często na pełne wyleczenie
  • inne (dalej potrafimy izolować chorych, poprawiać jakość wody, unikać wypadków i zatruć

Ta lista to olbrzymie uproszczenie, jednak posłuży mi do zobrazowania pewnego problemu.

Wszystkiemu winne ubezpieczalnie…

Przez tysiące lat, aby rozpocząć leczenie – trzeba było najpierw zachorować. Zachorować, czyli “doświadczyć” skutków choroby. Objawy zawsze są subiektywne – każdy inaczej reaguje na ból, katar czy krwawienie. Ale dawniej trzeba było mieć jakieś objawy, aby wybrać się do lekarza. Inaczej wizyta nie miała sensu.

Całkiem niedawno jednak postęp nauk medycznych sprawił, że sytuacja uległa zmianie. A winne jest… nadciśnienie tętnicze. Otóż w wyniku obserwacji i dokonywanych pomiarów (nadciśnienie) zaobserwowaliśmy pewną zależność: im wyższe ciśnienie krwi, tym większa szansa na poważny problem ze zdrowiem.

Jeszcze w latach 50-tych niektórzy eksperci uważali wysokie ciśnienie za niezbędne do życia i dostarczenia krwi do wszystkich narządów. O ile lekarze potrafili zmierzyć ciśnienie krwi od ponad 100 lat, o tyle nie wiązali go z zagrożeniem dla zdrowia. Jednak firmy ubezpieczeniowe w tym samym czasie doskonale zdawały sobie sprawę z ryzyka związanego z wysokim ciśnieniem i powszechnie odmawiały ubezpieczeń zdrowotnych w USA osobom z tym problemem (Moser M.: Hypertension: A Turning Point in the History of Medicine” J. Clin. Hyp., 2006 (8):15-20).

Lekarze postanowili więc ten fenomen zbadać. Badaniu poddano 140 osób z wysokim ciśnieniem podzielonych na dwie grupy i poddano 6-miesięcznej obserwacji. Wprawdzie według dzisiejszych standardów badanie było malutkie, a obserwacja krótkotrwała (dziś bada się dziesiątki tysięcy ludzi przez dziesiątki lat), to jednak wyniki były jednoznaczne.

Wśród 70 osób z nadciśnieniem, którym podano leki obniżające ciśnienie krwi pojawiły się 2 komplikacje: jeden udar i jedno powikłanie (omdlenie) w wyniku zastosowania leku. W grupie osób nieleczonych (z wysokim ciśnieniem, ale bez objawów) 4 osoby zmarły, u kolejnych 4 wystąpił udar krwotoczny, u 6 zawał serca, u 3 niewydolność nerek, u 7 wylew krwi do gałki ocznej i 3 kolejnych było hospitalizowanych. Oczywiście wśród osób nieleczonych (otrzymujących placebo) nie wystąpiły powikłania ani skutki uboczne leczenia (JAMA, 1967 (202): 1028-34). Podsumowując: 27 ciężkich powikłań w ciągu 6 miesięcy u nieleczonych i 2 w grupie otrzymującej leki. Badanie małe, ale wnioski dość mocne.

Przypadek?

Wprawdzie mógł to być przypadek (to tak jakby podrzucić monetą 29 razy i wyrzucić 2 orzełki i 27 reszki) – jednak kolejne badania potwierdziły tą zależność – wysokie ciśnienie to wysokie ryzyko.

To małe badanie stało się podstawą do olbrzymiej zmiany w podejściu do medycyny.

Zaledwie 50 lat temu, po raz pierwszy w historii ludzkości, odkryliśmy, że można przedłużyć życie ludzi podając leki osobom, które jeszcze nie mają żadnych objawów ani nie odczuwają żadnych skutków choroby!

Podawanie leków osobom z nadciśnieniem jest wielokrotnie bezpieczniejsze, niż pozostawianie pacjentów bez leczenia. Od tego momentu zaczął się wyścig w poszukiwaniu nowych, łatwych do zmierzenia parametrów, których identyfikacja pozwalałaby na wczesne wykrywanie osób z grup ryzyka – a tym samym na wczesne rozpoczęcie leczenia i uniknięcie śmiertelnych lub okaleczających powikłań. Dziś pomiary takie jak BMI, poziom cukru we krwi, wartość ciśnienia, poziom cholesterolu (i jego dziesiątek odmian), gęstość kości czy markery chorób nowotworowych są stosowane powszechnie. Spora część osób zna nawet te wartości na pamięć.

W tym wszystkim czai się jednak mały chochlik… Otóż nie każda osoba z “nieprawidłowym” ciśnieniem, poziomem cukru czy cholesterolu kiedykolwiek doświadczy skutków swojej choroby… Kogo należy w takim razie leczyć? I jak ustawić granicę?

Co to jest NNT?

Jasne jest, że im wspomniane wartości bardziej odbiegają od normy, tym większe ryzyko powikłań i tym bardziej zalecane jest rozpoczęcie terapii. Wyobraź sobie, że osoba nieleczona (np. z wysokim ciśnieniem) ma 80% szans na ciężkie powikłanie w ciągu najbliższych 5 lat, a osoba leczona – zaledwie 8%. Wtedy 72% osób stosujących leczenie skorzysta na terapii. Innymi słowy: liczba osób, które należy poddać terapii, aby mieć pewność, że jedna osoba na tym skorzysta wynosi około 1.4 (1 / 0.72 = 1.4). Czyli – musimy “średnio” leczyć zaledwie 1.4 pacjenta przez 5 lat, aby jedną osobę uchronić przed ciężkim powikłaniem. Parametr ten oznaczamy umownie NNT (Number Needed to Treat).

Gdyby babcia miała wąsy

Co się jednak stanie, jeśli pacjent ma mniejsze ryzyko zachorowania w najbliższych latach (ponieważ jego wartość ciśnienia nie jest tak duża jak w podanej powyżej grupie)? Załóżmy, że ryzyko wystąpienia ciężkiego powikłania u osób nieleczonych wynosi 9%, a w grupie osób leczonych 3%. Liczba osób, które muszą zostać leczone, aby jedną osobę uchronić przed powikłaniem wynosi 18. (Umownie można to zapisać tak: NNT=18)

Oba podane powyżej przykłady opierają się na faktycznych danych z badań z lat 1970-1990 opublikowanych na łamach Journal of American Medical Association (JAMA). Pokazują one, że im mniejsze odstępstwo od normy (mniejsze ciśnienie), tym więcej osób należy leczyć “niepotrzebnie”, aby uchronić jedną osobę przed ciężkim powikłaniem (NNT=18). Ponieważ nie da rady określić, którą z każdych 18 leczonych osób należy poddać profilaktycznej terapii, sporo osób będzie przyjmować leki “na darmo”, mając nadzieję, że to właśnie ich życie zostanie ocalone.

Jeśli myślisz, że 1 na 18 to sporo, to rzuć okiem na to: aby uratować jedną osobę z nowotworem prostaty musimy zbadać… 1410 mężczyzn, oraz zoperować 48 z nich. To znaczy, że przy oznaczaniu markera raka prostaty (PSA) musimy zoperować “niepotrzebnie” 48 mężczyzn, aby jednego uratować od zgonu z powodu raka prostaty.

PSA-based screening reduced the rate of death from prostate cancer by 20% but was associated with a high risk of overdiagnosis (CCTN: ISRCTN49127736).

Owszem – medycyna ratuje życie. Ale czasami koszt jest całkiem spory… Problem bierze się z tego, że nie ma leczenia bez skutków ubocznych – a tych może być więcej, niż korzyści z leczenia.

Nowe = lepsze?

Wiemy już więc, że im bardziej “odstajemy od normy” (im “gorsze” mamy wyniki), tym więcej skorzystamy na prewencyjnej terapii. Tymczasem w medycynie normy są coraz bardziej wyśrubowane, leczenie zalecane jest coraz wcześniej a liczba pacjentów ciągle rośnie. Podam przykład – może coś innego niż ciśnienie. Weźmy na warsztat poziom cukru (glukozy) we krwi na czczo. Gdy zaczynałem studia medyczne (1997 rok) sprawa była prosta – jeśli poziom glukozy we krwi (na czczo) był wyższy niż 140 – to miałeś cukrzycę. Jednak zanim skończyłem pierwszy rok studiów, jakiś komitet fachowców (a konkretnie Expert Committee on the Diagnosis and Classification of Diabetes Mellitus) zmienił zasady gry: zalecono, aby cukrzycę rozpoznawać u ludzi, u których poziom glukozy jest wyższy niż 126. W ten sposób automatycznie w samych tylko Stanach Zjednoczonych w ciągu jednego dnia przybyło ponad 1 500 000 pacjentów z cukrzycą (NEJM, 2008 (358): 2545-59).

Ktoś zapytać może: “No i co w tym złego?”

Dobre pytanie. Ponieważ zmieniliśmy zasady gry w trakcie gry mamy teraz więcej ludzi z cukrzycą. Lecząc naszych nowych chorych potencjalnie zmniejszamy ilość możliwych powikłań cukrzycy u naszych pacjentów. Ale ponieważ nowi pacjenci znajdują się niżej na “skali ryzyka” (jeszcze wczoraj byli przecież zdrowi) szansa na pojawienie się u nich powikłań cukrzycy jest i tak znacznie mniejsza. Oznacza to, że liczba osób którą należy leczyć, aby jedna odniosła korzyść bardzo nam rośnie.

Jeśli leczymy ludzi z coraz mniejszą patologią, szansa na odniesienie korzyści z leczenia maleje, a szansa na skutki ubocznej terapii rośnie!

Podobnie było z ciśnieniem – dawniej, aby lekarz zalecił leczenie trzeba było mieć ciśnienie większe niż 160/100. Dziś lekarz położy na was łapska, gdy wartość ta osiągnie 140/90 (ta zmiana z dnia na dzień zwiększyła liczbę pacjentów w USA o 13 000 000 – JAMA, 1998 (179): 1615-22).

Jeśli chodzi o osteoporozę o kobiet – zmiana wartości gęstości mineralnej kości (T-score) z -2.5 na -2.0 pozwoliła wyprodukować ponad 6 500 000 kobiet, które należy leczyć.

To samo było z poziomem cholesterolu. W moim podręczniku do interny (miałem od rodziców) poziom cholesterolu uznany za niebezpieczny musiał przekraczać 300. W latach 90. wystarczyło mieć go już tylko 240 (tak było jak zaczynałem studia). W 1998 roku było to już 200. To wystarczyło aby w ciągu kilku minut wyprodukować w samych tylko Stanach Zjednoczonych 42 000 000 “nowych chorych”. Sporo, co nie?

Kliknij aby powiększyć

Kliknij aby powiększyć

Obrazek poniżej dobrze to pokazuje. Wystarczy rzut oka na rozkład poziomu cholesterolu w populacji aby zrozumieć, że dziś “chorować” może prawie połowa amerykańskiej populacji. Zmniejszenie progu powoduje gwałtowny przyrost liczby pacjentów ze znacznie mniejszym ryzykiem wystąpienia powikłań (takich, którzy mają małe szanse skorzystać na leczeniu). Jednym słowem – gwałtownie rośnie liczba osób, które musimy leczyć (NNT) aby jedna na tym skorzystała.

Widać też ładnie, że liczba osób w przedziale 200-240 znacznie przekracza liczbę osób w przedziale 240-320 (ponieważ poważnych patologii jest mniej niż tych łagodnych). Tak zresztą jest dla każdej znanej choroby.

Podsumowując – w USA zmiany progów diagnostycznych spowodowały z dnia na dzień wyprodukowanie ponad 60 000 000 nowych pacjentów. Liczba cukrzyków wzrosła o około 15%, ludzi z nadciśnieniem o 35%, z hiperlipidemią lub z osteoporozą o ponad 80% – w ciągu jednej nocy, wyłącznie poprzez zmianę progów diagnostycznych.

I kto to robi?

Wszystko co opisałem powyżej może wydawać się działaniem wyłącznie w interesie społecznym, gdyby nie pewien mały szczegół… Otóż niezależność ekspertów podejmujących decyzje o zmianach progów jest sprawą dość kontrowersyjną. Dla przykładu na czele panelu fachowców odpowiedzialnych za produkcję nowych cukrzyków stał konsultant opłacany przez Aventis Pharmaceuticals, Bristol-Myers Squibb, Eli Lilly, GlaxoSmithKline, Novartis, Merck i Pfeizer. (Health Affairs, 2007 (26): 1702-11). Dziwnym trafem wszystkie te koncerny produkują leki na cukrzycę…

Podobnie w “panelu nadciśnienia” 9 z 11 ekspertów opracowujących nowe normy było bezpośrednio powiązanych z producentami leków na nadciśnienie (Seattle Times, 26 czerwca 2005). Dociekliwi doszukają się też, że 8 z 9 fachowców odpowiedzialnych za obniżenie dopuszczalnego poziomu cholesterolu także była opłacana przez producentów statyn (leków obniżających poziom cholesterolu), o czym z radością doniósł Newsday 15 czerwca 2004 roku…

I jakoś dziwnym trafem sądzę, że jak na stole leży dużo pieniędzy to ekspertom łatwiej jest przeszacować skuteczność leczenia i przeoczyć kilka skutków ubocznych. Jeśli do tego producenci leków mogą ukrywać wyniki badań naukowych (dziwnym trafem ukrywają te negatywne, większość pozytywnych jest szybko publikowana) – to nawet uczciwi eksperci mają problem z poprawną oceną rzeczywistości. Lekarze mają problem z leczeniem swoich pacjentów. Pacjenci mają problem ze swoim zdrowiem. Problem dotyczy nas wszystkich…

Poprzyj kampanię AllTrials (“Wszystkie Badania”), którą w Polsce koordynuje Klub Sceptyków Polskich – wyślij list do polskich posłów w Parlamencie Europejskim i poproś o poparcie zmian prawnych, które zmuszą podmioty prowadzące badania na ludziach do publikacji wyników tych badań.

Szczegóły znajdziesz tutaj.

Apel KSP ws jawnych wyników badań klinicznych

Przekaż ten apel do wszystkich znajomych lekarzy i naukowców.

Drodzy Sympatycy,

Wczoraj (15.05.2013) szef dużej firmy farmaceutycznej Lilly (Jean-Michael Cossery) powiedział, że pacjenci nie chcą, aby firmy farmaceutyczne wydawały pieniądze na udostępnianie “starych danych”. Te “stare dane” to wyniki wszystkich badań i testów klinicznych, na których opiera się współczesna medycyna. To kolejna próba koncernów farmaceutycznych do ukrywania wyników badań.

Klub Sceptyków Polskich apeluje do wszystkich osób – a w szczególności do lekarzy, naukowców i pacjentów: Napiszcie proszę krótki e-mail do polskich posłów, krótko wyjaśniając dlaczego zależy wam na przejrzystości badań klinicznych.

Continue reading

Sceptycy i Ewolucja

Klub Sceptyków Polskich został partnerem organizowanych we Wrocławiu DNI EWOLUCJI, które odbędą się w dniach od  10 do 12 lutego 2012. Będzie to impreza kulturalno-popularnonaukowa poświęcona samej szeroko rozumianej teorii ewolucji oraz życiu Karola Darwina.

Pod szczególnym patronatem KSP będzie przebiegało sobotnie popołudnie, bowiem – tradycyjnie już w Falansterze, na Św. Antoniego we Wrocławiu – ewolucyjne wystąpienia wygłoszą dr Maciej Zatoński i dr Tomasz Witkowski.

Continue reading

List otwarty do Ministra Zdrowia

List otwarty do Ministra Zdrowia RP

Autor tekstu: Andrzej Gregosiewicz

Leży przede mną ministerialne rozporządzenie w sprawie kryteriów zaliczania produktu leczniczego do poszczególnych kategorii dostępności wraz z uzasadnieniem (Dz. U.08.206.1292) . Patrzę na ten dokument i nie wierzę własnym oczom. Potwierdziły się bowiem wszystkie moje obawy, o których przed laty pisałem w kilku artykułach: holistyczny paradygmat postawił w jednym szeregu medycynę opartą na dowodach i szarlatanerię.

Wystarczy przeczytać fragment rozporządzenia tyczący „leków” homeopatycznych. Jego groteskowy, metafizyczny charakter ukryty jest (nieporadnie) pod pseudomedyczną i pseudonaukową frazeologią. Oczywiście nieskutecznie. Szamanizmu ukryć się nie da.

Continue reading

Homeopatia we Wprost

Autor: Aleksandra Krzyżaniak-Gumowska, 24 lipca, 2011

Produkt, nie lek.
Wprost, 30/2011 (1485)

Znany lubelski ortopeda od dziesięciu lat walczy z homeopatią. Ostatnio wypowiedział otwartą wojnę popularnemu preparatowi homeopatycznemu przeciwko grypie.

Profesor Andrzej Gregosiewicz słodzi kawę granulkami oscillococcinum. Od razu dwiema paczkami. – Producent na opakowaniu pisze, że preparat zawiera sacharozę i laktozę oraz wspomnienie po kaczce. Kawa nie jest nawet zbyt słodka – narzeka.

Continue reading